Przeglądałam niedawno nasze zdjęcia z ostatnich czterech tygodni, których zebrało nam się na dysku całkiem sporo i zatrzymałam się na jednym z nich. Był na nim Iventy pośród traw, ze skwaszoną miną, którą szybko zamienił w waleczny grymas mówiący mi jedno: „Okay, jakoś stąd wyjdę. Moja mama zwariowała wsadzając mnie pośród tych zielonych badyli. Już ja jej pokażę, co ja o tym wszystkim myślę, jak tylko wydostanę stąd swój zacny tyłek!”
Spojrzałam jeszcze raz na to zdjęcie i w jednym momencie wpadło mi do głowy wspomnienie o książce, której nie miałam w ręku przeszło 15 lat. „Buszujący w zbożu” J.D. Salingera! Eureka! Cóż to była za lektura! Pochłonęłam jej stronice w niespełna dzień. Z wypiekami na twarzy. Z uczuciem roznieconego młodocianego buntu i zrozumienia zarazem. Chciałam znaleźć się dokładnie tam, gdzie główny bohater – Holden Caufield – rysował swoją historię w różnych zakątkach Stanów Zjednoczonych. Podziwiałam Holdena za odwagę. Wielbiłam go za to, że był asertywny do szpiku kości. Wulgaryzmy Holdena zachęcały mnie do tego, aby skakać po stronicach jeszcze szybciej – wtedy byłam na etapie zachłystywania się namiastką odległej dorosłości, która przejawiała się w moim przypadku tym, że wplatałam przekleństwa w co drugie zdanie, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że brzmi to komicznie w ustach nastolatki. Przy okazji, widzę pewne podobieństwo charakteru mojego Męża i jego dawnych perypetii z historią Holdena, i zastanawiam się, czy Iventy nie pójdzie podobnym śladem ;-)
Na „Buszującego…” trafiłam zupełnie przypadkiem, podczas moich comiesięcznych wizyt w osiedlowej bibliotece. Zachęciła mnie do jego przeczytania krótka wzmianka na tyłach książki o tym, że ten amerykański pisarz mieszkał przez kilka lat w Bydgoszczy, w żydowskiej rodzinie, zarabiając na życie jako świniopas.
Za moich czasów [ zabrzmiało to groteskowo, c’nie;-P] książka Salingera nie była lekturą obowiązkową. Zamiast niej katowano mnie Krzyżakami i innymi Antygonami, z których pamiętam mgliście jedynie okładkę i liczbę stronic.
Tym postem zainauguruję pierwszy odcinek wspominek z dzieciństwa, dotyczących moich ulubionych książek, filmów, kreskówek, komiksów i innych wytworów, z którymi przyszło mi się zmierzyć z wielką przyjemnością za dawnych, dziecięcych czasów, a które będę chciała przedstawić Młodemu. Mam wielką nadzieję zapoznawać Iventego z nimi, jak przyjdzie odpowiedni czas ;-) [ na razie rwie każdą kartkę i zajada się nią jak ja hamburgerem].
P.S. Pamiętacie „Buszującego w zbożu”? :-)
4 komentarze
Dla mnie to on wygląda jak odkrywca – podróżnik. Chyba zamiłowanie do odkrywania i podróżowania ma po rodzicach, co? To widać w jego oczach! I jaki on podobny do Ciebie :)
Zbieram takie głosy jak ten od Ciebie [ o tym, że on do mnie podobny] i będę je pokazywać znajomym mojego Męża w obronę przed ich zupełnie odmiennym zdaniem :-D
Podróżnik-buntownik, zgodzę się. Twój Filip chyba też lubi odkrywać nowe rewiry?! ;-))
Cudne foty!
Mów mi tak jeszcze i jeszcze! ;-P