Małżeństwo to nie mecz sparingowy. To starcie dwóch tytanów!

napisała 27/12/2015 Moim zdaniem, Szczesliva po godzinach

Nie zapomnę tych naszych pierwszych wspólnych kilku miesięcy na wiecznym uniesieniu. Gdybyście stanęli z boku, to śmiało powiedzielibyście, że ta laska, vide: ja, jest w jakiejś majestatycznej ekstazie, i to tylko kwestia czasu jak z tego stanu lewitowania pieprznie zdrowo o posadzkę.

To nasze pierwsze pół roku, to był okres, w którym szaleliśmy za sobą, podniecaliśmy się każdym drobnym gestem, robiliśmy wszystko to, co robią zakochańce, i uparcie twierdziliśmy, że nie pozwolimy nigdy na to, aby cokolwiek zburzyło tę naszą sielankę. I bardzo dobrze.

Jarał mnie każdy bukiet kwiatów, który dostawałam od mojego wybranka. Choćby przyniósł mi nawet zwiędniętą stokrotkę, to ja pewnie bym orgazmicznie westchnęła na jej widok, ususzyla ją i wpięła w swoje włosy. Ba, zalałabym ją poźniej żywicą i nosiła w stalowym pierścieniu, który również byłby od niego. Kąpałabym się z tym pierścieniem Nibelungów i udawałabym, że wyżerająca go rdza, to tylko rustykalne zdobienie, które nadaje jemu charakteru.

Ba, pamiętam jak poranne kanapki przygotowane przez niego łechtały wtedy moje prawie dziewicze podniebienie, a ja na każdy pomidorek w olejowej zalewie skierowany w stronę moich ust patrzyłam jak na oznakę miłości i troski o mnie. Bo przecież to były te witaminy z dodatkiem miłości, które wpajał we mnie. Tak to sobie tłumaczyłam ;-)

Na każdą jego prośbę reagowałam, jakbym zobaczyła na pustyni budkę z lodami, a każdą rzuconą na podłogę skarpetkę mogłabym wąchać i udawać, że jest ona przeładowana esencją naszej miłości. Już nawet swoje menu z parówkowego zmieniłam na śródziemnomorskie, co nie było do mnie podobne.

I mogłabym tak wymieniać bez końca. Po sześciu miesiącach minęła nam ta wieczna zajebistość i ciągłe jaranie się bele czym niczym flota Stanisa. Bo nastąpił pewien przełom. Była nim pierwsza kłótnia. Coś, co nigdy nie miało nastąpić według naszych wstępnych przepowiedni. Już nawet nie pamiętam o co poszły te pierwsze zgrzyty. Pewnie o tę skarpetę z esencją, albo o coś równie trywialnego. No nic. Pieprznęło wtedy nami zdrowo, a my chyba przejrzeliśmy wreszcie na oczy.

Przejrzeliśmy na oczy, bo doszło do nas, że kłótnia, wymianą zdań zwana, to nie koniec świata dla naszego związku. Choć mogło nam się tak wydawać, że czar prysł. Był to jednak dopiero początek nieustannego docierania się dwóch silnych charakterów. Charakterów przymroczonych fruwającymi hormonami, które nareszcie obierają prawdziwy kurs i w końcu nie mają zamazanego obrazu. To właśnie wtedy zaczęliśmy naszą prawdziwą, wspólną nielukrową przygodę. Włączyliśmy wycieraczki, od czasu do czasu załączaliśmy przeciwmgielne i zaczęliśmy budować grunt pod coś stałego. Pod coś co nawet miotane mega wiatrem, burzami, czy innymi piorunami, będzie stało na silnym fundamencie, miłością zwanym.

W sumie zwanym nie tylko miłością. Zwanym również stworzeniem czegoś namacalnego, stałego, czegoś co będzie z nami na zawsze. Na teraz, na jutro, na pojutrze i na za dekadę.

Nie mogło być inaczej. To nasze pierwsze iskrzenie, to był tylko przedsmak całej fali emocji, która nas zalewała, łącznie z tą nadpsutą krwią, którą także sobie fundowaliśmy ;-) I nadal sobie regularnie fundujemy, żeby nie było. Pewnie doskonale wiecie, o czym mówię. Bo takie dwa szemrane i silne charaktery, jak my, nie mogą przejść obok siebie obojętnie, podczas gdy tyle ciętych ripost, prztyczków i innych przepychanek czeka w kolejce i zbiera się na tym naszym partnerskim zapleczu.

I wiecie co? I chyba tak ma być, że mamy się poznać jak łyse konie. Że mamy się dotrzeć jak te zegarmistrzowskie trybiki. Raz o siebie zahaczyć, raz wpasować się idealnie. Albo i nawet przejść gruntowny remont. Kłócić się jakby to o złote pantalony gra się toczyła, a później spuścić z siebie to zalegające powietrze, wtulić w siebie i razem zasnąć, jakby tej kłótni nigdy nie było. Bo w rezultacie małżeństwo to proces, który trwa bez ustanku. To proces, który jest falą wzlotów, upadków i ponownych uniesień.

A ja, gdy tak patrzę na moich Teściów, kochających się już ponad pięćdziesiąt lat, ale w międzyczasie dających sobie zdrowo popalić, to dochodzę do wniosku, że my jesteśmy na dobrej drodze, aby  ten żar miłości i innych emocji wzniecać w sobie stale, jak oni. I że kłótnia to nie koniec świata.

„Lepsza kłótnia w małżeństwie niźli neutralność.”

To dopiero początek dialogu. To prawdopodobnie nieodłączny element wspólnego życia i wydeptywania wspólnej ścieżki dwóch [kiedyś sobie obcych] osób.

Ach, i jeszcze jedno. Nie mogłabym o tym zapomnieć: wypisz wymaluj nasz związek ;-)

„Bo małżeństwo zaw­sze jest związkiem dwoj­ga ludzi go­towych przy­siąc, że tyl­ko to dru­gie chrapie. ” – Terry Prachett 

Podobne wpisy

4 komentarze

  • Reply m0gart 27/12/2015 at 22:06

    Bardzo to ładne.
    Zwłaszcza podoba mi się fragment o tym, że kłótnia wcale nie kończy związku. To jest niebanalna sztuka: kłócić się tak, by mieć do czego wracać. Używać ciężkich słów, lecz nie tak ciężkich, by sprawiły drugiej stronie ból. Pomimo szalejących emocji mieć szacunek dla drugiej strony i zrozumienie dla jej uczuć. Umieć po kłótni powrócić do stanu równowagi, przeprosić i dojść do porozumienia.

    Tak, kłótnia to sztuka, którą szlifuje się latami, by z tym, na kim najbardziej nam zależy, kłócić się konstruktywnie, wyciągać wnioski i umieć się godzić.

  • Reply zudit.pl 29/12/2015 at 09:29

    Cudne to zdjęcie otwierające, aż intryguje jeszcze bardziej, by dowiedzieć się, jak wygląda Twój mąż! :D

  • Reply Magda Dwa Plus Dwa 29/12/2015 at 22:02

    Jeśli 'lepsza kłótnia w małżeństwie niźli neutralność’ to moje jest na jak najlepszej drodze do trwania i trwania ;P Ja na bieżąco oczyszczam atmosferę, bo nie lubię dusić w sobie żali, ponieważ wiem, że kiedyś i tak wybuchną ze zdwojoną siłą. Mąż mój wspaniały, chyba się już do tego przyzwyczaił i z pobłażaniem traktuje moje 'wybuchy’. Kocha to rozumie.

  • Reply gigigi 18/01/2016 at 23:56

    Doprawdy odkrywczę, przemyślenia. Serio myślałaś że związek jest jak lukrowany tort? Bycie z druga osobą jest czasem trudne. Nie nazwałabym tego walką tytanów, a wspólną przygodą dwóch wędrowców, którzy muszą stawić czoła przeszkoda i przeciwnoscią. I nie koniecznie trzeba sobie dawać „po razie”, bo nie na ranieniu się nawzajem..

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.