Nie wiem skąd ten trend, to ślepe podążanie za wiecznym nadążaniem. Nie mam pojęcia skąd tkwi w nas – matkach to przekonanie, że przecież musimy zawsze, bez wyjątku trzymać uszy do góry i cycki na baczność.
Rodzicielstwo to nie jest bułka z masłem. Rodzicielstwo to bułka z prądem o wybitnie wysokim napięciu. Jednak bułka ta jest wyjątkowo sycąca! Ba, są takie momenty, w których czujemy niedosyt i decydujemy się tę naszą bułkę zamienić na dwie kanapki, a nawet i trzy, albo i więcej!
To niebywałe jak niektórym wydaje się, że przeczytawszy internety całe, wikipedię, skończywszy hebeliardy fakultetów, kursów i pochłonąwszy miliony książek, to daje im to prawo do tego, aby wyrokować i innych oceniać.
Zawsze mi się wydawało, że jestem gruboskórnym typem kobiety. Że rzeczywistość przyjmuję na klatę w każdej postaci i nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Że cokolwiek by się działo, to ja na straży stać będę i niestraszne mi nic, co innych z rytmu wytrąca.
Jeszcze nie tak dawno byłam odpowiedzialna tylko za siebie. Jeszcze nie tak dawno jedynymi moimi zmartwieniami było wstanie na czas do pracy i zaplanowanie sobie ciekawych wakacji. To były moje „zmartwienia”.
Pamiętam siebie sprzed dwóch lat. Mam obraz takiej zlęknionej małej dziewczynki, która za wszelką cenę chciała dorosnąć do swojej roli. Roli matki, która przecież jest tak piekielnie odpowiedzialna, wymagająca i absorbująca. Ta mała dziewczynka po wielu dniach i próbach, po hektolitrach łez wylanych i nerwów zszarganych w końcu nabyła to cudowne doświadczenie, które pozwoliło jej zrozumieć siebie, dziecko i cały ten symbiotyczny duet wzięty razem do kupy.
Przed zajściem w ciążę nie przypuszczałam, że można się dobrze bawić będąc matką. Nastawiłam się psychicznie na to, że pierwsze kilka lat będzie pasmem wyrzeczeń, nieprzespanych nocy i niedojedzonych posiłków. Czułam, że to raczej może być pewnego rodzaju życiowa misja, przypisana na własne życzenie rola, w którą trzeba wskoczyć i przyjąć na klatę wszystko, co się z nią wiąże. A nie żadna tam genialna zabawa, przy której będę zrywała boki, tańczyła jak szalona i uśmiechała się na widok mojego dziecka o każdej porze dnia i nocy.
Wstałam z łóżka. Podciągnęłam na tyłek przyduże spodnie od piżamy, zarzuciłam na siebie oversize’owy swetr i zabrałam się za poranną toaletę. Po drodze znalazłam dyżurne kapcie mojego Męża, które mu zawsze podbieram, i przystąpiłam do mycia zębów, zebrania włosów w kokon i zerknęcia ukradkiem do lustra. Widok średni. Brwi dawno nie widziały pensety, włosy wymagają podcięcia a i sińce pod oczami także nie stanowią elementu, na którym możnaby zawiesić oko. Poranny outfit wybitnie mierny. Całokształt: trója na szynach.