– Zostawiamy dzieci i jedziemy! Ale teraz! Bez żadnego pindrzenia się. Lecimy na szybką kawę. Wkładaj kask. Gotowa?
Mniej więcej tak do mnie wczoraj zagadał mój M. Nie pozostało mi nic innego jak zamienić spodnie od piżamy na dyżurne legginsy, jego wyciągnięty T-shirt rzucić w kąt i ubrać stary polar, a na niego zarzucić jeszcze mój zamszowy płaszcz, który miał jako-tako osłaniać mnie od wiatru, który wczoraj szalał na Podkarpaciu, gdzie teraz odpoczywamy.
Założyłam kask i pojechaliśmy! To była moja pierwsza od ponad dwóch lat wycieczka skuterem! Skuterem, w którym byłam tak rozkochana przed pojawieniem się naszych maluchów! Zakochana na zabój!
Zanim nasza rodzina powiększyła się o naszych dwóch chłopaków w cieplejszych miesiącach byliśmy niemalże przyrośnięci do naszego jednośladu. Prawie codziennie po niespiesznej porannej pobudce wskakiwaliśmy na skuter i jechaliśmy na kawę. Po kawie albo wracaliśmy do domu na nasze ulubione śniadanie składające się z dopracowanych ciabatt z szynką parmeńską i pomidorów suszonych, albo jechaliśmy na pobliski krakowski Kazimierz do jednej z knajpek i uzupełnialiśmy energetyczne braki.
To były czasy! Po takim śniadaniu wracaliśmy na przedpołudniową drzemkę [czujecie klimat? parsknęłam właśnie śmiechem pisząc te dwa słowa :-D] bądź jechaliśmy do podkrakowskiej Lanckorony czy też w okolice Parku Ojcowskiego. Albo ponosiło nasz jeszcze dalej, do rodzinnego Wrocławia albo Przemyśla. Zero pośpiechu. Pełen chill. Życie usłane jedzeniem, spaniem, momentami poświęconymi na pracę, sączenie koktajli na naszym balkonie i dumaniem nad tym, co będziemy robić dnia następnego. Albo czego robić nie będziemy.
Kiedy porównuje tamte czasy do tego, co teraz jest na naszej codziennej tapecie, to łapię się za głowę. Momentami tęskni mi się za tym wszystkim, za tym luzem. Nie mogę ukrywać, że czasami walnęłabym się najchętniej na łące, przeżuwała powoli źdźbła trawy i patrzyła w niebo, jak to kiedyś bywało. Bez spiny, bez większych obowiązków, bez ciśnienia i odpowiedzialności za coś więcej niż tylko własny tyłek. Za chwilę jednak dociera do mnie, że mam przecież wszystko, o czym kiedyś marzyłam. I że jest to tysiąckroć piękniejsze, wartościowsze, namacalne i bliskie mojemu sercu. Te luki, które kiedyś były pustymi szufladami, teraz są pełne. I zawartość nich rośnie z dnia na dzień i tworzy cudną komodę. Moją prywatną przepastną i szczęśliwą komodę, pełną właśnie takich niepodrabialnych szuflad :-)
Wrócę jednak do tego początku, o którym napisałam. No porwał mnie, no! Ten mój prywatny małżonek dał prikaz swoim rodzicom, aby zajęli się naszymi kochanymi dwoma gałganami ;-) a my wyskoczyliśmy na skuterzastą przejażdżkę. Miało być klasyczne i bzdurne 20 minut bez dzieciaków, a skończyło się na dwóch godzinach przy kawie i kilometrach przejechanych totalnie niespiesznie. Razem, ciało do ciała. Z wiatrem i muchami we włosach. Z beztroską i pytaniem w stylu: „To o której jutro jedziemy raz jeszcze?” ;-)
Nie jest łatwo zorganizować sobie takie chwile bez dzieci. Przynajmniej nam nie jest łatwo, bo rodziny mamy daleko, a nie w Krakowie. Chociaż od kilku miesięcy potrafimy sobie pomóc, aby chociaż efektywnie popracować a nie skakać między dziećmi a komputerem i projektami, które są w terminarzu, dochodzę jednak do wniosku, i mój M. na stówę przyzna mi rację, że bez takich chwil nie ma szans na to, aby nie zakopać się w pieluchach. Bo prawda jest taka, że my nie tylko jesteśmy „Mamą i Tatą”, ale najpierw byliśmy Mężem i Żoną. I aby nie zwariować i zachować tę fajność i świeżość w związku, to trzeba mieć pewnego rodzaju odejście. I jeśli okoliczności nie są sprzyjające ku temu, to trzeba postarać się je sobie stworzyć. W końcu związek to skomplikowany mechanizm i aby się [kolokwialnie to ujmując] nie spieprzył, to trzeba go naoliwić raz po raz, odświeżyć, serwisować i w ogóle :-)
Warto też nie zarzekać się na śmierć i życie, jak to ja kiedyś miałam w zwyczaju, że „nie da się” tego wypracować. Że to w ogóle niemożliwe. Że nikt nam nie pomoże. Że mamy zawsze pod górkę. Że jeśli cokolwiek kiedykolwiek, to dopiero jak dzieci skończą osiemnastkę. Wiecie jak to jest. Lubimy sobie utrudniać życie i takie bzdurne gderanie zupełnie nie pomaga nam w tym, aby pójść z tematem do przodu. Trzeba wziąć się w garść i zacząć działać.
Pięknej wiosny dla Was! I jak najwięcej takiego „odejścia”, jakie nam się udało wczoraj uskutecznić i tego „działania”! ;-)
1 komentarz
Ale czad:) Sama jestem w tej pierwszej fazie – drzemki popołudniowe, spokojne wieczory, weekendy tylko z planem na dwoje. Ale widzisz – myślami już jestem w tej drugiej. Głową siedzę w tych Waszych szufladach. Obym nie zapomniała Twych słów, gdy kiedyś będę po pas w pieluchach…