Zawsze mi się wydawało, że jestem gadem łatwo przystosowującym się do rozmaitych warunków. Myślałam, że podróże są moim przeznaczeniem i nie pogniewałabym się na nikogo, gdybym miała w każdym miesiącu zmieniać miejsce zamieszkania.
Co więcej, byłam pewna, że jeśli okoliczności byłyby sprzyjające zaraziłabym takim życiem na walizkach mojego partnera i nasze dziecko. Bullshit. Nie wiem co ja sobie wyobrażałam za młodu, ale jest dokładnie odwrotnie niż mi się wydawało.
Jesteśmy poza domem już prawie trzy tygodnie. Trzy bite tygodnie bez mojej ulubionej poduszki, bez prysznica z regulowanym strumieniem wody, bez mojej małej patelni do gotowania jajecznicy tylko dla jednej osoby, bez sofy na której tak cudownie jest się wyciągnąć z winem w ręku i kocem naciągniętym po samą szyję, bez okien tarasowych z widokiem na krakowskie dachy.
Już prawie trzy tygodnie nie mielę swojej ulubionej kawy o poranku, nie słyszę tego charakterystycznego porannego ivciowego tupania o naszą podłogę, gdy dziabąg budzi się i szuka rodziców po całym mieszkaniu. Tęsknię za tym. Paradoksalnie, będąc na wakacjach brakuje mi tej codzienności. Tych naszych klasycznych rytuałów i wycieczek przez pół miasta po mleko i ciabattę.
Nie zrozumcie mnie źle. Mamy tutaj cudowny czas. Odwiedzamy genialne miejsca. Spotykamy naprawdę wartościowych ludzi. Zobaczyłam to co chciałam zobaczyć. Posmakowałam tego czego brakowało mi w Polsce. Zrobiłam zdjęcia jakie chciałam umieścić w naszym rodzinnym albumie. Mam w głowie kolekcję genialnych wspomnień i tony pomysłów i inspiracji, którymi nasiąknęłam jak gąbka. Właśnie tego się spodziewałam po naszym pobycie w Stanach. Nie zawiodłam się niczym i wiem, że tu jeszcze wrócę. Po kolejną garść doświadczeń, tym razem w innych, nowych miejscach.
Jeszcze kilka dni przed nami w US i pakujemy walizki w drogę powrotną. Cieszymy się tym, że wrócimy do domu. Tęsknimy za naszą codziennością. Nie czujemy niedosytu. Wyjedziemy z poczuciem, że mieliśmy cudowny czas. Wakacje się kończą i czas zabrać się za realizację kolejnych noworocznych postanowień. Wszak już styczeń za pasem! :-)
Przypomniała mi się krótka scenka, w której braliśmy z Ivkiem udział na Florydzie. Schodziliśmy ze statku pasażerskiego a zaraz za nami opuszczał pokład umundurowany oficer kończący swój wielomiesięczny kontrakt. Zapewne zmierzał w stronę lotniska, aby powrócić do swoich bliskich. Nagle ten oficer stanął i popatrzył na Ivka badawczym wzrokiem i powiedział z ulgą:
– Oh, man. Trust me. One day you will find out: there is no place like home. [„Wiesz. Zaufaj mi. Pewnego dnia sam odkryjesz, że nie ma takiego drugiego miejsca jak dom.”]
Uśmiechnął się i poszedł. A ja dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się jaki napis miał Ivo na swoim T-shircie, który sama mu wybierałam, ale zupełnie nie zwróciłam uwagi na jego treść ani znaczenie.
„There is no place like home”. Tak właśnie teraz czuję. I wiem, że nie potrafiłabym żyć na walizkach. Potrzebuję tego azylu, do którego wrócę, w którym się schowam i ukoję emocje. Słowo „dom” zaczęło nabierać dla mnie nowego, głębszego znaczenia. Mój dom to moja oaza.
Wyobrażacie sobie swoje życie na walizkach?
3 komentarze
Na walizkach nie…ale w jednym miejscu też nie. Chyba, że jeszcze nie znalazłam tego idealnego (miejsca ;))
Moje miejsce nie jest pl choć dwa lata tu mieszkam ale mieszkając w Hiszpanii te trzy lata pokochalam ją i mam nadzieje ze tam wrócę ale na stałe .
Czytam ten wpis i jakże dobrze teraz rozumiem te noworoczne plany, za które się zabieraliście: „Wakacje się kończą i czas zabrać się za realizację kolejnych noworocznych postanowień. Wszak już styczeń za pasem! :-)”
Po 9 miesiącach, we wrześniu się zmaterializują! ;-) Niezły timing!