Nawet nie wiecie, jaką ulgę poczułam kilka lat temu, gdy (tfu, tfu) zakończył się maraton ciągłego chorowania moich dzieci… Kilka miesięcy wcześniej autentycznie nie dowierzałam, że możliwe będzie kiedykolwiek to, by dzieci chodziły do przedszkola przez 2 tygodnie bez żadnej przerwy. W szczególności mam tutaj na myśli sezon jesienny i zimowy, bo to właśnie wtedy, z początkiem września, zaczynał się nasz coroczny armageddon i czułam się wtedy jak zombie.
Do perfekcji opanowałam nocne wstawanie z łóżka i chodzenie po ciemku do pokoju dzieci, gdzie na pamięć znałam mój repertuar czynności, które wtedy wykonywałam przy dzieciach.
Zazwyczaj poprawiałam każde z moich dzieci na poduszce, by miało wyżej głowę. Następnie kładłam je na jeden bok. W międzyczasie dawałam im syrop przeciwkaszlowy, następnie kilka łyków wody (najlepiej z bidonu z dziubkiem, by przez przypadek nie wylali wody ze szklanki…) i tonem błagalnym prosiłam, by wysmarkali nos, co raz się udawało a raz nie. Następnie nieprzytomna kładłam się do łóżka i jeszcze kilka razy powtarzałam w ciągu nocy niektóre z tych czynności.
Rano nie wiedziałam, jak się nazywam. I zaczynał się kolejny maraton. Inhalacje, oklepywanie, toaleta nosa. I tak dalej…
Cieszę się jednak, że nie zabrakło mi sił i odwagi, by szukać i sprawdzać, co działa na moje dzieci. My – matki, mamy chyba wybitną zdolność niepoddawania się, za co śmiało możemy sobie wręczyć medal. I nie spoczniemy, dopóki nie znajdziemy rozwiązania na to, co w danym momencie nas trapi. Naszym dzieciom nieba uchylimy, choćbyśmy miały nie sypiać, nie jeść i poświęcić się dla dobra sprawy. Nie pochwalam tego co prawda, ale sama tak robiłam, zatem… cóż mogę dodać. :-)
Zrozumiałam też jedną, bardzo ważną rzecz – wspieranie odporności dzieci to nie jest sprint, a maraton!
A w międzyczasie zdąży się jeszcze wiele kwestii posypać. To normalne. Ja wiem, co u nas działa i tego się trzymam. Jestem zdania, że właściwie zbilansowana dieta, ruch fizyczny, przebywanie na świeżym powietrzu, odpowiednio dobrana suplementacja, wspieranie się aromaterapią, ziołami i homeopatią pomaga mi i moim dzieciom w tym, by organizm był w harmonii.
Moment przełomowy nastąpił u moich dzieci wtedy, gdy … przełamałam się do stawiania im baniek! I ja byłam w ich kwestii sceptyczna kiedyś. Mogłam Wam nawet wtedy wyrecytować wersy z publikacji naukowych, które wskazywały na to, że stawianie baniek nie koreluje ze zdrowieniem. Itd. itp.
No cóż. Postanowiłam jednak pewnego razu spróbować, „niczego nie ryzykuję” – do takiego wniosku doszłam. Do dzisiaj pamiętam moją Prababcię Anię, która stawiała mi i mojemu bratu bańki. Ku mojej dziecięcej rozpaczy były to banki ogniowe. ;-) Co prawda stawiała je (na prośbę mojej mamy) w momentach, gdy nasze infekcje były już „na granicy zapalenia płuc”, ale banki wyciągały nas z infekcji.
Ja stawiam moim dzieciom bańki już na samym początku potencjalnej infekcji, czyli wtedy gdy słyszę podejrzane kichanie, z nosa próbuje lecieć im wodnisty katar bądź słyszę nieśmiałe pokasływanie. Od razu wtedy zmierzam do mojej szuflady z bańkami i pompką, i idę z odsieczą! :D Krzyczę wtedy:
– BAŃKI!
A w moim domu usłyszycie wtedy:
– A mogę jeszcze ja?!!!
– Dlaczego tylko Teodor będzie miał bańki? To niesprawiedliwe!
– Mama, proszę! Ja też chcę! Obiecuję, że nie będę się ruszała!
:D Tak to u nas wygląda z tymi bańkami! :D
1. Zatem bańki to u nas absolutny numer jeden w sytuacjach, gdy infekcja czai się za rogiem!
Po pewnym czasie poszłam też na szkolenie ze stawiania baniek, co odrobinę rozjaśniło mi temat, jak je stawiać, gdzie ich nie stawiać. Aczkolwiek ja stosuję bańki na razie tylko w przypadku infekcji górnych dróg oddechowych i schemat ich stawiania w takich wypadkach jest zazwyczaj ten sam i nie jest skomplikowany.
Reflektujecie na krótką instrukcję stawiania baniek? Napiszę Wam, jak ja to robię.
1. Dbam o to, by w pomieszczeniu było ciepło. Stawiam bańki, gdy dziecko jest w pozycji leżącej, leży na brzuchu. Ręce ma równo wzdłuż ciała, głowa odchylona na bok, by możliwe było swobodne oddychanie i by plecy były proste. Przykrywam dziecko kocem od pasa w dół.
2. Stawiam bańki na wieczór, by dziecko następnie poszło od razu po nich spać. Czyli kąpiel, mycie zębów, siusiu i inne muszą być wykonane zanim przystąpimy do stawiania baniek.
3. Nie stawiam baniek dziecku z wysoką gorączką. Stawiam je w początkowej fazie potencjalnej infekcji. Nie stawiam na pieprzykach, zmianach skórnych itd.
4. O ile dziecko nie ma gorączki, to następnego dnia funkcjonuje po bańkach normalnie. Możliwe są spacery itd.
5. Przed postawieniem baniek podgrzewam je w ciepłej wodzie (używam szklanych baniek). Ciepłej wodzie, nie gorącej [!], by nie rozszczelniły się – są wtedy do wyrzucenia (silikon pod wpływem wysokiej temperatury rozszczelnia je).
6. Nie stawiam baniek na kręgosłupie, nie stawiam ich na łopatkach i w okolicy nerek. Stawiam je jedynie po bokach kręgosłupa. W przypadku dorosłych nie trzymam się tych zasad kurczowo.
7. Natłuszczam plecy maścią rozgrzewającą. Masło shea, olej kokosowy, itd też jest okay.
8. Zasysam pompką powietrze, by skóra została zassana na wysokość ok. 1 – 1,5cm.
9. Przykrywam kocem plecy dziecka, by było mu ciepło i obserwuję, jak wygląda kolor skóry pod bańkami. Po raz pierwszy, gdy stawiam bańki dziecku (a stawiałam bańki nie tylko moim dzieciom, ale również innym i zawsze przy ich rodzicach), bacznie obserwuję skórę kontrolując jej kolor. Czas trzymania baniek uzależniam od wieku dziecka (gdy moje dzieci miały 2 latka trzymałam bańki krócej). Moim dzieciom trzymam bańki od 5 do 12 minut, w zależności od tego, jaki kolor przybiera skóra. Nie dopuszczam do zbyt mocnego zasinienia. Jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości pamiętajcie, by skonsultować temat z pediatrą. Pediatrzy, pod których opieką są moje dzieci, są otwarci na temat baniek, mimo że bańki nie należą do metod stosowanych w medycynie klasycznej.
11. Po odpowiednim czasie zdejmuję bańki rozszczelniając je za pomocą palca (wkładając palec delikatnie pomiędzy skórę a rant bańki). Osuszam plecy. Zakładam dziecku ciepłą piżamę i wysyłam pod kołdrę. :-)
Nie wiem, czy wspominałam Wam kiedyś, ale w przypadku mojego Teośka bańki potrafią rozgromić infekcję w ciągu pół dnia i one jest po bańkach następnego dnia nowonarodzony!
Kolejną rzeczą, którą zaczęłam robić, gdy moje dzieci non stopy chorowały, to…
2. Odstawiam na bok czarną herbatę (teina wysusza śluzówkę), choć ją lubią. Parzę im wtedy herbaty ziołowe i owocowe. Stawiam na lipę, herbatę malinową z żurawiną. Cudownie rozgrzewają! W połączeniu z domowej roboty sokiem z malin – CUD!
Dodatkowo przy bólu gardła płukanie gardła roztworem z wody i soli jest u nas obowiązkowe! Niedawno nawet Gaia nauczyła się płukać gardło, za czym co prawda nie przepada, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, to będzie to bardzo pomocne w przypadku bólu gardła.
W przypadku bólu i podrażnienia gardła polecam Wam również homeopatyczny zestaw: belladonny, z mercurius solubilis i phytolacca decandra.
3. A gdy pojawia się katar, to dodatkowo dbam o nawilżanie powietrza w domu (pisałam Wam o tym niedawno – u nas najlepiej sprawdza się wilgotność powietrza w przedziale 45 – 50%)! O oczyszczaczu nie piszę, bo to podstawa i to już wiecie z moich poprzednich postów.
Regularna higiena nosa solą morską czyni cuda (z zasadą przy wydmuchiwaniu – raz dmuchamy jedną dziurkę, raz drugą, wtedy jest bardziej efektywnie), inhalacje z naparem ziołowym (majeranek, tymianek, oregano, szałwia, korzeń prawoślazu). Przy gęstej wydzielinie świetnie sprawdza się u nas połączenie homeopatyczne: mercurius solubilis, hydrastis canadensis i kalium bichromicum.
Przy podrażnieniach nosa stosujemy maść homeopatyczną działającą antyseptycznie, z kwasem bornym i wyciągiem z m.in. nagietka lekarskiego i szkarłatki amerykańskiej.
4. Gdy męczył moje dzieci uporczywy kaszel, to niezawodne było płycie dużej ilości płynów!
A przy męczącym wykrztuśnym kaszlu i gęstej wydzielinie nieocenione było oklepywanie, szczególnie po inhalacji z kwasem hialuronowym czy ektoiną.
Swoją drogą inhalacje z korzenia prawoślazu i miodunki płucnej działają cuda! Przy napadowym kaszlu świetnie u nas działa homeopatyczne połączenie drosera, spongia tosta i cuprum metallicum.
5. A przy gorączce, którą Wasze dzieci tolerują, ważne jest niezbijanie jej, gdy nie jest ona dla dziecka zbyt wysoka!
(Każde dziecko inaczej toleruje skoki temperatury – wiem to nie tylko z mojego doświadczenia, ale i Waszych maili). Nasza pani pediatra w przypadku, gdy gorączka nie przekracza 37,5 C i jeśli dziecko nie ma tendencji do np. drgawek gorączkowych jak dwójka moich dzieci, to nie zaleca podawania leków przeciwgorączkowych. Dopiero gdy temperatura przekracza 38,5 stopnia zaleca działań, by temperatura nagle nie skoczyła niekontrolowanie wyżej.
Ja przy wysokiej gorączce staram się zbijać ją chłodnymi (nie lodowatymi!) okładami w okolicach karku, pachwin. Dużo nawadniamy organizm w każdej infekcji, a przy niskiej gorączce, poniżej 38 stopni podaję wspierająco homeopatyczny ferrum phosporicum i belladonnę.
A gdy infekcje odwiedzają Was i Wasze dzieci nazbyt często, to dla świętego spokoju zbadajcie Waszym smykom poziom witaminy D3. Nawet jeśli suplementujecie ją w standardowej dawce, to może się okazać, że jest ona zbyt niska. Ja całkiem niedawno musiałam dokonać korekty mojej dawki, bo okazało się, że potrzebuję znacznie większej dawki by być w górnej granicy normy. I endokrynolog przepisał mi lek, który przyjmuję raz w tygodniu przez 8 tygodni.
Mam nadzieję, że dzisiejszy post będzie dla Was przydatny! Dużo zdrowia życzę Wam w tym sezonie! :*
Brak komentarzy