Wpadłam kilka dni temu na anglojęzyczny artykuł dot. wychowywania dzieci, który wywołał pod nim lawinę komentarzy. Wszystko byłoby z tym artykułem okay (wszak każdy może pisać, co mu tylko ślina na język przyniesie), gdyby nie teza, którą postanowił postawić autor.
Brzmiała ona mniej więcej tak:
„Współcześni rodzice pozwalają swoim dzieciom na to, aby nimi rządziły.”
A w komentarzach pojawiły się setki, jeśli nie tysiące argumentów za tym, że matki jednak nie radzą sobie z panowaniem nad sytuacją w domu. Słowem: wszystko mają w dupie, straciły argumenty, dzieci robią co chcą a one idą na łatwiznę i mają w d..pie cały świat. A to jest przecież bzdura!
To nie to, że my sobie nie radzimy, tylko w przeciwieństwie do wielu rodziców sprzed dekad, nie patrzymy na rodzinę, jak na wojsko, które ma wykonywać nasze polecenia i stosować się do naszych komend. My patrzymy (W KOŃCU) na dziecko jak na drugiego, pełnoprawnego, rozumnego i wrażliwego człowieka!
I przypomniałam sobie wtedy rozmowę z moją Mamą, która jakiś czas temu opowiadała mi o tym, jaki był model wychowywania w czasach, kiedy ona była dzieckiem. A model ten był podobny w wielu rodzinach! Na czym on polegał?
Na tym, że dziecko niewiele miało do powiedzenia! Rodzice „KAZALI” i tak miało być. Nie było pola do dyskusji, tłumaczenia, wymieniania argumentów. Model, który w skrócie można by było określić:
” Mamo, dlaczego nie mogę? Bo nie możesz!”.
A jeśli dziecko z czymś się nie zgadzało, to zaraz zostało przywołane do porządku, albo krzykiem, albo pasem albo jeszcze innymi metodami. System nakazowy działał wtedy pierwszorzędnie! Nie we wszystkich rodzinach, rzecz jasna, ale jak słucham moich starszych znajomych albo rodziców, to zdecydowanie był powszechny u większości!
Czasami zresztą widzę reakcje mojej babci czy moich teściów, którzy resztkami sił powstrzymują się przed komentarzami, kiedy widzą mnie i mojego Męża „w akcji” z dziećmi. Tam, gdzie oni porozstawialiby wszystkich po kątach, albo strzelili klapsa, albo zasądzili 2 tygodnie kary, to my z moim Mężem totalnie nie wpasowujemy się w tamte ramy! Staramy się być bliżej dziecka, bo to przynosi efekty i nie tłamsi tego małego człowieka a pomaga go zrozumieć!
Dlatego zebrałam dzisiaj listę „10 grzeszków”, które moim zdaniem grzechami nie są, ale innym się w głowie nie mieszczą! Ciekawa, czy tę listę mamy chociaż częściowo wspólną! :-)
1. Pozwalam moim dzieciom na rozmowę podczas jedzenia!
Pamiętam nieustanne teksty serwowane mi za dzieciaka: „Jak pies je, to nie szczeka!”. Jako dziecko rozmowa podczas jedzenia była totalnie nie na miejscu i co chwilę byłam za to upominana. A ja potrzebowałam rozmawiać podczas jedzenia, dzielić się tym, czy coś mi smakuje, jak mi smakuje i dopytywałam co chwilę o to, jak coś się przyrządza. Włosi podczas jedzenia rozmawiają i żywo gestykulują i jest to na miejscu, a niby w Polsce to grzech? A kysz mi z takimi tekstami! Moje dzieci kiedy jedzą z nami posiłek mogą rozmawiać! Fajnie, gdyby też jadły, ale jak nie mają ochoty to….
2. Nie wmuszam w moje dzieci jedzenia!
Skąd ja znam te teksty, które słyszałam, jak byłam dzieckiem. „Za mamusię, za tatusia, za babcię, za dziadka, za sąsiada, za…” a później było standardowe …. rzyyyyg! Jaki jest sens wmuszania w dziecko jedzenia? Nie wiem, ale to chyba uspokaja ego dorosłego. Ja robię dwie szybkie próby. Kiedy Gaia zaczyna mi kręcić nosem na jedzenie, to po drugiej nieudanej próbie grzecznie przestaję jej pakować je do jej buziala. Ufam mojemu dziecku, że skoro nie ma już ochoty, to najwyraźniej nie ma i kropka.
Kiedy ja nie jestem głodna też nie lubię, gdy rodzina próbuje wmawiać mi, że jestem głodna…
3. Kiedy płaczą albo się złoszczą, to nie wysyłam za karę do pokoju, nie biję, a … przytulam!
Może dla niektórych jest to totalne pomieszanie z poplątaniem (wiem, że głosy w tej materii są w internecie bardzo podzielone), ale ja …nie biję moich dzieci. Mieliśmy takie postanowienie z moim Mężem, kiedy planowaliśmy rodzinę, że postaramy się nie popełnić błędów naszych rodziców i m.in. nie będziemy bić naszych dzieci. Klapsy też do tego wliczamy. Nie dajemy klapsów (chociaż ręka czasami swędzi, oj swędzi!).
Pamiętam, że gdy sama dostawałam klapsa od mamy czy taty, czułam się „najgorzej”. Jak totalny śmieć. Jak odrzut, którego można kopnąć, walnąć. Traciłam do nich wtedy zaufanie i szacunek. Trudno mi było później z nimi rozmawiać i coraz bardziej się od nich oddalałam, co skutkowało totalnie buntowniczym okresem nastoletnim.
Ja nie chcę tego dla moich dzieci. Chcę być blisko nich. Chcę, aby mogli na mnie liczyć. Nie biję obcych = nie biję bliskich. Takie są moje zasady.
4. Zamiast nie przyznawać się do błędów, to przepraszam, jeśli np. podniosę głos, a nie twardo trzymam się zdania, że to dziecko jest winne mojego krzyku.
Co z tego, że nie biję moich dzieci, jak … zdarza mi się krzyknąć :( Traktuję to w kategoriach mojej słabości, z którą staram się walczyć, ale różnie mi wychodzi. Jak już pęknę i szlag trafi moje bycie oazą spokoju i pieprzoną lilią na tafli błękitnego jeziora (czy jak to tam szło), to później … przepraszam moje dzieci za mój wybuch. To nie ich wina, że krzyknęłam. To moja wina, że nie udało mi się zapanować nad moimi emocjami.
Żeby nie było – nie uważam się za „Jezusa Chrystusa rodzicielstwa”. Dużo pracy przede mną, ale im moje dzieci są starsze, tym widzę, że tej pracy przede mną coraz więcej. Dlaczego? Bo one więcej rozumieją i moje zachowania odbijają się na nich jak w lustrze…
5. Nie zmuszam do uczestnictwa w zajęciach dodatkowych.
Jesteśmy z moim Starszakiem na etapie chodzenia na basen. Chodzą na ten basen z Juniorem. Tylko, że Junior wchodzi do wody i bawi się przednio a Starszak tak „chodzi na basen”, że siedzi przy basenie i odmawia uczestnictwa w zajęciach :D Ale to siedzenie przy basenie mu pasuje. Podchodziliśmy go już z różnych stron i jestem ciekawa rozwoju sytuacji. Jeśli mu to siedzenie przy basenie odpowiada, to fair. Ale zaczynam zastanawiać się, czy ma to w ogóle sens i czy kiedykolwiek się przełamie. Co Wy byście zrobili na moim miejscu? Wszystkie znaki na niebie wskazują, że chłopak załapie bakcyla kiedyś tam, ale daję mu jeszcze kilka prób. Przecież nie będę go na siłę do wody wrzucała? Skoro nie chce, to trudno.
Może potrzebuje na to więcej czasu a może nigdy pływać nie będzie umiał, bo odmówi nauki, jak to zrobił jeden z moich wujków.
I co zrobisz? No nic nie zrobisz :D
6. Nie zmuszam do całowania ciotek, babć czy innych krewnych na „dzień dobry”. Stoję za dziećmi wtedy MUREM!
Nie wiem skąd się w ogóle wziął ten zwyczaj, że niektórzy dorośli chcą za wszelką cenę ucałować dziecko bez jego zgody. Byłam nawet świadkiem sytuacji, kiedy to krewna tak się rzuciła na biedne dziecko moich znajomych i wycałowywała go za wszystkie czasy, że dziecko zaczęło rzewnie płakać. I po co ta cała szopka z całowaniem? Gdyby mi nagle jakiś wujek wyskoczył i zaczął mnie całować bez opamiętania w policzki, to by w czambo dostał od mojego M. i tyle :D A ja bym poprawiła.
Dlatego nie za bardzo rozumiem tych, którzy bronią w głośnej ostatnio akcji, w której podobno sławny prezenter Filip Chajzer zaczął w jakimś programie całować kobiety bez ich zgody. Gdybym to była ja, to po pierwsze dostałby ode mnie lufę, a po drugie to dostałby kolejną lufę od mojego Męża :D Sorry, taki mamy klimat, że spoufalanie się powinno mi za obopólną zgodą. Jak nie jest za obopólną zgodą, to jest to wjechanie na teren prywatny za co grożą konsekwencje. Jasne? No jasne, kurde. Przecież, że nie ciemne.
7. Pozwalam na rysowanie po ścianie.
Ale tylko po jednej! :D Wiem, brzmi to może dla niektórych trochę infantylnie, ale mają chłopaki taki kawałek ściany, na którym mogą rysować. To jest ich kawałek ściany i mogą na nim pisać, co chcą. Mogą nie pisać. Mogą sobie zrobić z kawałka tej ściany pracownię, w której wyżyją się twórczo. Dlaczego im na to pozwoliłam? Bo zauważyłam, że mają tak wielką potrzebę nabazgrania akurat na ścianie, że ja tego nie przeskoczę :D To jest jakby instynkt. Coś zapisanego w ich kodzie DNA. Sama nie wiem! Mają tę ścianę i jest spokój. To znaczy się był spokój ponad rok! :D Dokładnie do dzisiaj!
Teodor przyszedł do mnie dzisiaj przed południem i rzekł z lekko zaniepokojonym wyrazem twarzy:
– Mamo! Nalysowałam dla Ciebie selduśko!
– Cudnie! Dawaj, pokazuj!
– Nie pokazię, bo to jest selduśko miłości i nalysowałem je dla Ciebie na ścianie.
:D
Także selduśko miłości sprawiło, że rozwalił mnie na łopatki i nawet nie miałam ochoty, aby go ochrzaniać. Ochrzanialibyście za „selduśko miłosci” ? :D Nie sądzę! :D
P. S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu ❤ Dziękuję! :*
Brak komentarzy