Już raz obiecałam sobie, że będę o tym pamiętać i choćby nie wiem co, to nie pozwolę sobie o tym zapomnieć. Niestety, czas pokazał, że niezwykle łatwo jest wrócić do punktu wyjścia. Mam wrażenie, że szczególnie łatwo jest wrócić do punktu wyjścia osobom, w których życiu jest tyle zmiennych. Mam tutaj na myśli matki.
Wystarczy czasami jeden maraton chorobowy naszych dzieci, aby z osoby, która wyłuskuje w ciągu dnia pół godziny dla siebie zamienić się w kogoś, kto nie ma czasu umyć porządnie głowy w tygodniu o nałożeniu maski nawilżającej nawet nie wspominając. ;-)
Dwa lata temu jak lwica walczyłam o godzinę dla siebie każdego dnia. Miałam wtedy ten komfort, że kilka razy w tygodniu, kiedy moi chłopcy byli w szkole, przychodziła cudna dziewczyna, by opiekować się naszą Gaią. Podczas tych kilku dodatkowych godzin każdego tygodnia, których nigdy wcześniej nie miałam, mogłam wyjść z domu po świeże pieczywo wracając spokojnym tempem bez wywieszonego jęzora. ;-) Ile ja wtedy podczas takiego 10-minutowego spaceru zmian dostrzegłam na mojej „dzielnicy”. :D Wcześniej ten spacer był 2-minutowym sprintem i jedyne, co pamiętam z tej drogi, to kostkę brukową obklejoną spłaszczonymi gumami do żucia sprzed 10 czy 20 lat. A patrzyłam się na tę kostkę brukową po to tylko, aby się (za przeproszeniem) nie wypieprzyć jak długa i niedajboshe jakiejś kontuzji nie złapać, która by mnie wtedy chyba totalnie pozamiatała. ;-)
Minęły dwa lata, po drodze „zdarzyła się” nam pandemia i pół roku od jej lekkiej odwilży mój świat znowu przyspieszył.
Starszak już w szkole, Junior w zerówce, Gaia zaczęła swoją przygodę z przedszkolem. Wydawało mi się kiedyś, że małe dzieci to najtrudniejszy etap każdej matki. Nie chcę narzekać, ale etap mamy, która ma dzieci przedszkolno-szkolne wcale nie jest łatwiejszy. ;-) Jest również wymagający tylko … jest wymagający w innych obszarach! :D Ciekawa jestem, czy się ze mną zgodzicie. ;-)
Wczesne pobudki. Szykowanie dzieci do przedszkola i szkoły. Tysiąc spraw na głowie, aby nie zapomnieli o tym czy tamtym. Po tym porannym maratonie czuję, że głowa mi wybucha. Jem śniadanie i piję kawę, i rzucam się w wir pracy, by zorientować się, że jest godzina 14-15 a tutaj trzeba jeszcze ogarnąć obiad, chatę doprowadzić o względnego ładu po porannym huraganie. Zbliża się późne popołudnie. Dzieci wracają do domu i znowu wrzucam inny tryb. Obiad, odrabianie lekcji, zajęcia dodatkowe (których i tak moje dzieci nie mają jakoś szczególnie dużo), szykowanie dzieci do spania. W międzyczasie gaszę kilkanaście pożarów, które rodzeństwo między sobą roznieca. Znacie pewnie ten stan? ;-)
Jest wieczór. Dzieci zasypiają (albo i nie, co potrafi trwać wieczność :P) a ja wtedy… no właśnie :D Kiedyś zdarzało mi się padać razem z nimi (co zresztą czasami też robię, jak kryzys energetyczny daje mi zdrowo popalić).
A weekendy są intensywne. Chyba jeszcze intensywniejsze czasami niż dni powszednie. Bo to wtedy ja i M. jesteśmy wodzirejami codzienności dla naszych dzieci, co jest cudowne, ale i mega angażujące, aby nie napisać, że czasami padamy na twarz i w tygodniu „odsypiamy” intensywny weekend z dziećmi. Czasami, gdy czytam, że podrzucacie Wasze dzieci do dziadków na cały weekend, to myślę sobie:
„O kuuuuurczę! Chciałabym tak!” :D
„Marzenie ściętej głowy!”
Ale później muszę bardzo szybko zejść na ziemię. ;-) Bo dziadkowie daleko a i też nie mielibyśmy sumienia zostawiać ich z naszą trójką, z którą co chwilę coś nieprzewidywalnego się dzieje. ;-)
Ale teraz już wiem, że w tym całym szaleństwie dnia codziennego muszę dbać o to, aby wyłuskać dla siebie chociaż tę godzinę.
Godzinę tylko dla siebie i moich myśli. Najłatwiej jest mi odpalić serial, ale ostatnio mam mój mały rytuał, który sprawia, że ja sama wewnętrznie czuję, że o sobie pamiętam.
Nastawiam wodę w czajniku i zaparzam herbatę. Mam kilka swoich ulubionych na ten wieczorny czas. Pukka „Feel New” (z którą mam wspomnienia sprzed 10 laty kiedy to piłam ją w Amsterdamie na środku Vondel Parku w środku lata) albo wersję Night Time czy Relax. Kupuję je online, bo stacjonarnie ceny potrafią powalić. ;-) Albo zaparzam jakąś inną herbatę, najchętniej z dodatkiem ziół i owoców. Z dodatkiem anyżu czy echinacea.
W czasie gdy herbata się parzy ja idę do łazienki i odświeżam swoja twarz. Zmywam makijaż (jeśli go miałam), tonizuję i nakładam krem z retinolem. Mam kilka w mojej kosmetyczce (które okazały się strzałem w dziesiątkę) i widzę efekty ich stosowania. Promienniejsza skóra, delikatnie wygładzone zmarszczki. Może popełnię wpis blogowy o kremach, które sprawdziły mi się w ostatnim roku, jeśli taki temat Was interesuje. Dajcie znać.
Wracam z łazienki i „odpalam” dyfuzor aromaterapeutyczny.
Na wieczór sama komponuję sobie mieszanki olejków aromatycznych albo korzystam już z gotowych. Lubię połączenie cytryny i lawendy, co mnie zarówno wycisza jak i ożywia umysł. Mam też gotową mieszankę „zen”, która jest bardzo świeża w odbiorze. Aromaterapia cudownie koi moją głowę. Stosuję też przy przeziębieniach. Teraz w naszej sypialni przed snem „puszczam” mieszankę na Zatoki, bo coś mojemu M. katarzysko się chyba zaczyna.
Kiedy dopijam herbatę to wtedy decyduję, czy robię sobie 30 minut szybkiego marszu na bieżni (choć wolę to robić w ciągu dnia i najlepiej z samego rana) czy może zanurzam się w lekturze. Ostatnio pochłaniam kilka książek naraz dotyczących aromaterapii (a to takie przepastne „kobyły” kilkuset stronicowe i część z nich po angielsku, więc lektura do najłatwiejszych nie należy), bo myślę o studiach w tym zakresie.
Albo włączam jeden z audiobooków. Ostatnio zakochałam się w książkach Agathy Christie, które czyta Krzysztof Gosztyła. Kiedy jestem totalnie padnięta po całym dniu pełnym wrażem, to tylko audiobook jest w stanie mnie uratować. Samodzielne czytanie książki po pięciu minutach skutkuje moim snem kamiennym w salonie :D
Tak. I te moje małe wieczorne rytuały robię dopiero od całkiem niedawna po ponad dwuletniej przerwie, bo zorientowałam się, że znowu weszłam w tryb wysokich obrotów od samego rana, co na wieczór skutkowało tym, że zasypiałam razem z dziećmi. A przy podsumowywaniu każdego tygodnia nie pamiętałam nic, co bym robiła dla samej siebie.
Zdecydowanie nie chcę tak wspominać tego okresu mojego życia. :-)
Jest co robić, ale jak lwica pazurami będę wydzierać z każdego dnia choćby 30 minut dla siebie, w błogiej ciszy i bez pośpiechu, który stał się nieodłącznym elementem dnia… Już nigdy więcej nie zapomnę o tym, że jestem bardzo ważnym ogniwem naszej rodziny.
Brak komentarzy