Od kiedy tylko pamiętam starałam się zjednywać sobie ludzi. Już w przedszkolu wolałam nie iść pod prąd i decydowałam się oddać komuś ulubioną zabawkę aniżeli walczyć na śmierć i życie o jej utrzymanie w swoich rękach. Podskórnie czułam, że to może mi zaszkodzić w tym jakże hermetycznym przedszkolnym gronie. Bo albo mi podczas leżakowania ściągną piżamowe gacie, albo zjedzą calusieńką ulubioną balonową pastę signal dla dzieci. Nie było łatwo, oj nie było!
Już od najmłodszych lat dokonywałam pewnych wyborów. Stawiałam na życiowej wadze jakiś produkt, a na drugiej jej stronie odważniki. I kalkulowałam w głowie czy poniesione ryzyko albo jego ominięcie będzie mi się opłacać. Taka mała, a taka cwana, pomyślicie.
Wszystkie przedszkolanki powtarzały na okrągło, jak mantrę, że trzeba się ze wszystkimi lubić.
Że nie wolno odwracać się do nikogo plecami.
Że nie przystoi się obrażać.
Że milczeć albo unikać odpowiedzi też nie wypada.
Że w ogóle trzeba się uśmiechać jak głupi do sera i roztaczać wokół siebie ten dziwny, pochrzaniony czar, blask czy jak mu tam, niczym ten z religijnych obrazków, na których Jezus jawi się wszystkim nie jak człowiek, a jak 200 watowa żarówka.
Że jak ktoś coś chce, to trzeba się dzielić, mimo że nam z tym nie po drodze.
Że jak ktoś marznie a dotychczas miał on nas w głębokiej dupie, to my musimy go kocem ciepłym okryć i ukołysać do kimania.
Że w ogóle należy wierzyć, że każdy jest z natury uczciwy, ma dobre zamiary, a występki, których się przeciwko nam dopuszcza to tylko takie niewinne błędy, które my mamy obowiązek mu w rezultacie wybaczyć. Że powinniśmy uklęknąć z nim na tym życiowym grochu i wspólnie załkać nad naszym marnym, ale „sympatycznym” i w dupsko wszystkim włażącym żywotem.
Jednak całe moje szczęście, że mam głowę na karku i dupę twardą. Dużą, bo dużą, ale twardą.
I całe moje szczęście również, że umysł też mam niczego sobie i potrafię analizować zastaną rzeczywistość. Bo po latach podkładania się po ludzką sympatię i dawania się ugładzić [już mniej ludzkiej] antypatii wobec mojej osoby, to ja sobie pomalutku, w swoim tempie doszłam do wniosku, że pieprzę ten system. No skończyło się kolokwialne „babci sranie” i nadszedł czas wziąć życie w swoje ręce.
Doszłam do jakże odkrywczego wniosku, że ja nie mam żadnego obowiązku, a już przyjemności z tego to nie mam na pewno, lubić każdego z zasady i za żywota. Nie mam również obowiązku pozbywać się uprzedzeń wobec nikogo. Bo skoro czuję, że mi z kimś zupełnie nie po drodze i czuję to na odległość, nawet dobrze nie poznawszy tej persony, to utrzymywanie poprawnych stosunków, albo utrzymywanie jakichkolwiek stosunków [o, Stosunku! wybacz mi za nadużywanie mocy Twego znaczenia!] jest bezsensowne. Aby nie powiedzieć: głupawe! Skoro to nie te fluidy i nie te wibracje to po co stwarzać pozory, że jest poprawnie, skoro wcale poprawnie nie jest. Bo jest nijako.
Po cóż miałabym się uśmiechać, udawać zadowolonego ze znajomości osobnika, skoro ten ktoś po drugiej stronie uśmiechając się „szczerze”, piórka pokazując co lepsze i zdania konstruując co „mądrzejsze”, jadem i obłudą pluje mi w twarz. Albo pluje tym jadem za moimi plecami. Po cóż miałabym nadstawiać ten drugi policzek, skoro ja mogę się odsunąć kawałek, popatrzeć na niego z boku i olać delikwenta? Nie tylko mogę się odsunąć, ale nawet powinnam!
Ach! I idąc dalej, przecież ja nie popełniam żadnej zbrodni twierdząc, że nie czuję czyjegoś klimatu. Że to nie moja bajka. Nie moje rybki i nie moje akwarium. Nie mój poziom. Nie mój smrodek. Nie moje zabawki. Nie tędy droga, i nie tamtędy. Tylko mojędy.
Że skoro jemu „krzywo” z oczu patrzy wedle mojej lakonicznej oceny, to ja nie mam obowiązku na siłę przekonywać samą siebie do tego, aby poznać kogoś bliżej, mocniej, wypić butelkę wódki razem i poszerzać krąg moich znajomych. Bo po cóż to? Wedle jakiej zasady?
Przestałam się już biczować, że ktoś mnie za coś nie lubi. Albo udaje tylko, że lubi. Albo, że nie zazdrości i niby dobrze mi życzy. Tymczasem pięści zaciska i nogi krzyżuje, gdy na mnie patrzy. Kłody mi rzuca i haka podstawia. Truciznę wylewa i myśli „żem” ślepa.
Odkąd znam swoją wartość. I odkąd czas swój cenię. I ludzi nie kolekcjonuję, bo trzeba, bo tak dziś wypada. Networking- srorking, durny paciorking.
To jestem lżejsza. Prawdziwsza. Swojsza. No mojsza jestem, po prostu. Zaczynam od jakiegoś czasu ufać swej intuicji i znajomościowych dokonuję banicji.
Bo w moim odczuciu:
„Na największych smrodach najpiękniejsze kwiaty nie urosną.”
Po prostu. I niech tak zostanie.
17 komentarzy
Chrzanić ich wszystkich, dwulicowość i zazdrość o każda pierdołę doprowadza mnie juz tylko do śmiechu. Od niedawna owszem ale i moja głowa spokojniejsza od takich właśnie „frendsów”, a całkiem niedawno dostałam od takich mocnego w cudzymslowiu placka w twarz i stwierdziłam – basta z moim żelkowym sercem. :))
Geniusz ! Po prostu Geniusz !
Bardzo dobry tekst !!! Kocham Cię za tą szczerość! I mam dokładnie tak samo , nie tracę czasu na osoby , które nie są tego warte. Na szczęście też mam twardą dupę. Buziole!
AMEN ! :) Ja też taka byłam, ja też przytakiwałam, bo „wypada”. Teraz ? Teraz nie mam tych „przyjaciół”, „koleżanek”. Nie mam nikogo, poza mężem, rodziną i najważniejsze – córką. Czy źle mi z tym ? Czasem owszem, bo chciałoby się gębę otworzyć do kogoś innego, ale na siłę ? O nie.
Wow. I niech tak pozostanie. Nie wchodze komus w tylek tylko dla tego ze jestem tutaj nowa i nie znam nikogo. Z dystansem do wszystkich.
Skąd ja to znam… kiedyś, w sumie całkiem niedawno, byłam uprzejma do wszystkich znajomych mojego Konrada, bo wiedziałam, że on by tak chciał, ale jak przyszło kilka osób, które wiecznie o kasie srasie gadały i nic poza swoją „zajebistością” nie widziały, to po prostu miałam dość i po pewnym spotkaniu powiedziałam, że jak chce, to niech chodzi sobie sam, bo mi oni nie pasują w ogóle, nikomu się podlizywać nie będę i mam akurat inne priorytety od nich, więc nawet pogadać o czym nie mam… jak się okazało on czuł to samo, ale nie wiedział jak ma to powiedzieć i jakoś kontakt z tymi osobami nam się z grubsza urwał ;)
Normalnie jakbys mi to z ust wyjęła. Też jakiś czas temu ” przejrzałam ” na oczy. Okazało się jaka jest „moja najlepsza przyjaciółka „. Za moimi plecami nagadala mamie dziecka, którym sie opiekowalam,.między innymi że ja temu dziecku nie daje jesc, ze nie zwracam na nie w ogole uwagi. Ogolnie ze sie nim nie zajmuje. Oczywiscie wiadomo jaki byl tego efekt. Na szczwscie matka dziecka mi uwierzyla. A tamta skubana do tej pory „wielka przyjaciolka”. Udaje, ze sie nic nie stalo. To bylo w kwietniu tego roku. Od tej pory unikam jej towarzystwa.
Najgorsze w tym wszystkim jest, ze to dziewczyna mojego brata ciotecznego. :/
Całkiem niedawno, przypadkiem nacięłam się na kogoś z dalekiej rodziny, oglądanego na weselach, a tu nagle zaburzyła przestrzeń prywatną, bo idę na bezpieczny obiadek, bez makijażu, a tu siedzi gwiazda o dobrych manierach, która nieustannie opowiada o swoim blasku, wszyscy jej nadskakują (poza mną), a na końcu się dowiaduję że powinnam ją zaprosić. Na co odpowiadam – nie poczułam chemii i proszę mnie więcej na takie towarzystwo nie skazywać, bo wyjdę pod byle pretekstem, a z tego, co powinnam, to wyrosłam w poprzedniej dekadzie.
amen
i to lubię, choć lubić nie muszę :)
Chyba do tego zawsze trzeba dojrzeć i w sobie przepracować co nieco. I ja w końcu też się pogodziłam, że nie wszyscy mnie muszą lubić, nie wszystkim muszę się podobać, ale niektórzy mnie będą lubić i niektórym będzie się to co robię podobać. Szkoda tylko, że do takiej mądrości życiowej nie doszłam z 10 lat temu ;-)
DWA PLUS DWA
Trafiłaś tym tekstem dokładnie w to co mi ostatnio „w duszy gra” :-). Ludzie dookoła nas się zmieniają, poza tymi którzy są naprawdę i niezależnie od wszystkiego, a my sami ze sobą musimy wytrzymać całe życie ;-)
Jako korpo szczur w pracy zajmujący się głównie networkingiem na hasło paciorking padłam i nie wstanę długo :D Idealnie pokazuje nie powiem co bo może szef czyta :P
Spojrzenie Sophii Loren: Are they reaaaal? ;)
Jak to mawiał Lec: Nie każdemu gówno dane być na starość cennym guanem! Ludzie rzadko się zmieniają, wiec nie ma co myśleć, że od bycia im zawsze milusim oni przymilą się do nas. Nie i tyle. I nawzajem!
Znam Cię Madziu (że tak się spoufalę, może bezpodstawnie, bo pewnie wcale nie miałabyś ochoty do mnie się uśmiechać :)) z pewnego miejsca na Nowowowiejskiej :) Pewnie w Twojej pamięci w ogóle nie zaistniałam, bom dużo starsza. Powiem Ci jedno- fajnie piszesz i wszystkim chwalę się, że jesteś moją znajomą ;) Wybacz, że trochę ich oszukuję :) Powodzenia.
Ale tajemniczy komentarz! :) A ja myślałam, ze tak sie zmieniłam na przestrzeni lat, że nikt mnie nie poznaje! Powiedzy czy nie znamy sie przypadkiem z Wyzszej Szkoły Kosmetologii przy ul.Niwowiejskiej? Mam bardzo dobra pamięć fotograficzna. Na pewno Cie znam! :) Napisz do mnie tu lub kontakt@szczesliva.pl :)