Piątek, piąteczek, piątunio! To jest ten dzień, kiedy spada mi ciśnienie, tzw. napięcie całego szalonego tygodnia i wchodzę w tryb odpoczynku. A właściwie to mogłam napisać „odpoczynku” w cudzysłowie, bo prawda jest taka, że my raczej mamy chwilę oddechu, kiedy chłopcy są w przedszkolu a nie w czasie weekendu. ;-) Na weekend kiedy cała nasza wesoła trójeczka jest razem, to ściany naszego mieszkania drżą a ja często gryzę się w język średnio co 15 minut próbując nie wychodzić z siebie. :-D
Gdyby ktoś mi wczoraj powiedział, żebym opisała dzisiejszy dzień, to w życiu nie wymyśliłabym kilku zdarzeń.
Z jednej strony to świetnie, że życie potrafi człowieka zaskoczyć, a z drugiej strony – cholera jasna, jedną rzecz z dzisiejszej kartki z kalendarza bym wymazała!
Dzień zaczął się właściwie niewinnie, bo najpierw Teosiek pojechał z moim M. na zajęcia z integracji sensorycznej. Może w następnym tygodniu uda mi się odrobinę więcej Wam o tym napisać, jeśli oczywiście jesteście ciekawe tematu. Dajcie znać, czy jest to coś, co Was interesuje. Ja w tym czasie zostałam z Ivem i Gaią w domu. I to właśnie wtedy, podczas jej klasycznego porannego marudzenia połączonego z koniecznością wzięcia jej na ręce, próbowałam przenieść w drugiej ręce krzesło, które niefortunnie rozhuśtane moją niepewną ręką uderzyło w moją stopę. W tym momencie zobaczyłam przed oczami gwiazdy i jakieś rozbłyski, nawet nie wiem, jak położyłam Gaię na podłogę, ale świadomość sytuacji wróciła mi dopiero, gdy zorientowałam się, że kucam na podłodze w kuchni zwinięta z bólu w kulkę. Noszę krzesła w domu w tę i nazad, jak to się mówi, i żeby tak dziwnie je chwycić, to ja się musiałam chyba naprawdę postarać. ;-)
Wzięłam się w garść i zaczęłam przygotowywanie kaszki Gaiutce. I dopiero, gdy chciałam wyjść z kuchni, żeby otworzyć drzwi kurierowi, to zrozumiałam, że moja noga a właściwie to stopa totalnie odmawia mi posłuszeństwa podczas próby chodzenia.
Chodzę jak paralityk, nie mogę postawić całej stopy na podłożu, opuchlizna jest widoczna, ale nie za duża i siniak w sumie robi się coraz większy. Ja stawiam na jakieś drobne złamanie, mój M. na stłuczenie. Jak po nocy nie minie, to będę się musiała przeprosić w RTG. No trudno. Trzymajcie kciuki, aby to jednak okazała się jakaś pierdoła! :D Znajomy ortopeda zasugerował mi jednak stłuczenie, które podobno bywa często bardziej bolesne od złamania. Ale jak do jutra się nie poprawi, to mam mocno rozważyć zrobienie zdjęcia RTG.
Tuż przed południem Ivo zaliczył jeszcze EEG mózgu, bo chłopak miał niedawno problemy ze wzrokiem i kilka razy obraz przed oczami mu się podwoił. Co prawda problem już się nie powtarza, ale pani neurolog zasugerowała zrobienie EEG, aby człowiek był bardziej spokojny. Podobno tego rodzaju widzenie może czasami pojawiać się w czasie, gdy dzieci intensywnie rosną. Okulistycznie wszystko gra, na szczęście :-)
Nie wiem, czy miewacie podobnie do mnie, ale jakiekolwiek zdrowotne problemy moich dzieci bardzo mnie stresują. Kiedy Ivo po raz pierwszy powiedział mi o tym podwojonym obrazie, to serce od razu zaczęło mi mocniej bić, w głowie układałam plan, że jak tylko pójdą spać, to zaczynam szukanie specjalistów i umawianie go do lekarza jak najszybciej. Jestem matką, która bardzo poważnie podchodzi do tego typu spraw. Możliwe, że wg wielu osób zbyt poważnie. Ja jednak muszę wszystko sprawdzić, aby mieć spokój w głowie inaczej bezsenność gwarantowana ;-)
Piszę do Was ten post, gdy jest 19.00 z minutami.
Dzieciaki wcinają truskawki, w domu zapach świeżo gotowanego bobu a piekarnik nagrzewa się, bo zaraz piekę chleb. Mój własny, prywatny, „z białego proszku”, jak nazywa mąkę mój Teoosiek :D Cieszę się jak dziecko, bo udało mi się dzisiaj za grosze kupić 3 kilogramy włoskiej mąki typu „manitoba”, czyli wysokobiałkowej, o dużej zawartości glutenu, co sprawia, że wypieki z niej są bardziej elastyczne. Nadaje się m.in. do pieczenia chlebów (na zakwasie przede wszystkim. )Mam zajawkę na pieczenie, dlatego chciałabym sprawdzić, jak ten typ mąki będzie miał wpływ na pieczenie moich chlebów i ich wygląd.
Poza tym psychicznie jestem w jakimś dołku. Niby nastrój ogólnie pozytywny, jednak ta cała epidemia jakby wyssała ze mnie energię niczym dementorzy z Harry’ego Pottera. Mam plan wziąć się za siebie, za wnętrze bardziej niż zewnętrze (chociaż z tym „zewnętrzem” też miałabym nad czym popracować). Czuję, że muszę próbować więcej czasu wykrzesać dla siebie. Wydaje się to niemożliwe, ale muszę, bo czuję, że tonę w sprzątaniu, gotowaniu, zajmowaniu się dziećmi, a brakuje mi czasu na to, aby chociaż poczytać przez pół godziny dziennie książkę, wziąć dłuższy prysznic niż ten jednominutowy, który ostatnio uprawiam, bo zazwyczaj w trakcie słyszę krzyki i wyskakuję spod prysznica jak torpeda. I ten brak czasu dla siebie tkwi w mojej głowie. Bo ja gdy mam chwilę oddechu, to zamiast pierdzielnąć się na sofę z książką w ręku, to dostrzegę jakiś paproch i już ściera w ręce. :D
Ach, jutro czeka mnie obcinanie grzywki Gai. Jak zobaczyłam to zdjęcie, które dodałam do tego wpisu, to już wiem, że to jest dobry plan. :D Co tam u Was? Jak psyche? Jak dzieci? Napiszcie.
P.S. Jutro jest dla mnie i mojego M. wieeeelki dzień. Na razie nie zdradzam tajemnicy dlaczego, ale jutro Wam wszystko napiszę! :* Dobrej nocy! Ja się dzisiaj rzucę na lampkę wina jak reksio na szynkę, serio! Potrzebuję chillu. Może jakiś serial zapuścimy, o ile nie padniemy wcześniej. :D Nie zapomnijcie zostawić po sobie znaku na FB, że udało Wam się przeczytać dzisiejszy post. Do jutra, ciao!
Brak komentarzy