Usiądę z nim kiedyś i złapię go za rękę. Nie musząc patrzeć mu w oczy a tylko czując jego ciepło dam mu do zrozumienia, że było warto. Popłynie mi po policzku najpierw jedna łza, a później druga.
I on wtedy też uściśnie moją dłoń na znak, że on już wszystko wie i nie muszę niczego mówić na głos.
Oboje wiemy, że było warto. Postawić wszystko na jedną kartę, zaufać sobie i stworzyć coś naszego, niezniszczalnego. Warto było podjąć decyzję o tym, aby być i żyć razem, wziąć za nasze życie wspólne życie odpowiedzialność, postawić wszystko na jedną kartę i trwać w tym do końca. Do tego końca, który boimy się głośno nazwać, a gdzieś tam z tyłu czujemy jego daleki oddech.
Warto było nie zważać na innych i walczyć z codziennością po swojemu. Wejść na etap, w którym to rodzina jest dla nas tym meritum, wokół którego kręci się nasze życie. Że to życie, które wiedliśmy osobno zostawiamy za sobą. Ta nasza przeszłość już nie jest ważna. Liczy się to, co jest teraz, i to co będzie. Mieć tę świadomość, że wszyscy ci którzy już nam w codzienności nie towarzyszą, nie bez przyczyny jej w nam nie towarzyszą. Są dla nas tylko przeszłością, jednym z tysiąca stopni, na których stawialiśmy stopę, aby wejść na sam szczyt, z którego będziemy teraz patrzeć na to, co zbudowaliśmy.
Wszystko, co do tej pory robiliśmy było z myślą o nas i naszych dwóch szkrabach, dla których wspólnie żyjemy. Każdy nasz ruch zbliżał i cały czas zbliża nas do tego, aby za jakiś czas powiedzieć sobie: „Dobra robota, kochani. Nie było łatwo. Daliście radę. „
I chociaż jestem dopiero na początku tej drogi, dopiero to wszystko wspólnie z moim Mężem buduję, to głęboko wierzę, że razem można wszystko. Razem – zdecydowanie. Można sięgać po każde marzenie i budować coś, o czym niektórym się śni. Można budować jeden z najsilniejszych fundamentów, na których postawimy coś, co wszyscy nazywają kochającą się rodziną. Domem, na którym postawimy tak naprawdę wszystko to, co jest dla nas ważne. Wszystko to, co napędza nas do życia i nadaje mu sensu.
Usiądziemy kiedyś razem i zaczniemy opowiadać sobie o tym, jak to było, kiedy oni byli mali. Kiedy te swoje małe ciałka pionizowali i zaczynali raczkować, chodzić a później biegać. Przypomnimy sobie, jak brzmiało to pierwsze „mama” i pierwsze „tata”. Spojrzymy na nasze dzieci jak na prawdziwy cud, którego wzrastania byliśmy najważniejszymi świadkami.
Przypomnimy sobie później pierwszą wizytę w przedszkolu, a później szkole. Pierwszą gorączkę, pobyt w szpitalu i nocne czuwania. Jak za mgłą będziemy pamiętać nasze niewyspanie, a najważniejsze będzie dla nas to, że wszystko przetrwaliśmy. Razem.
Trzymając się ciągle za ręce ze łzami w oczach będziemy opowiadać sobie o pierwszych wspólnych wakacjach. O tym jak te małe stópki stąpały po mokrym piasku i wchodziły do wody. Wspomnimy pierwszy wspólny spacer, pierwsze mroźne poranki, krople deszczu i płatki śniegu.
Wzruszymy się na myśl o tym, że te małe istoty to właśnie z nami wszystkiego doświadczyły. To my byliśmy ich przewodnikami i tłumaczami życia. To my, nikt inny jak właśnie my, pokazywaliśmy co jest dobre, a co złe. Ocieraliśmy ich pierwsze łzy, podnosiliśmy z upadku i zagrzewaliśmy do walki. To my ich motywowaliśmy. My – ich rodzice. Rodzice, którzy czuwają. Którzy są obecni. Którzy ponad wszystko kochają i są cały czas w gotowości.
Trzymając się dalej za ręce będziemy mieli świadomość, że to ta wielka miłość, która nigdy najłatwiejszą miłością nie była, bo trzeba było ją wzniecać i pielęgnować, to ona właśnie sprawiła, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Że mamy wszystko to, co sobie wymarzyliśmy i do czego cały czas dążyliśmy.
Jeszcze mocniej złapiemy się za ręce, wtulimy się w siebie i poczujemy dwie łzy, które w jednej chwili zmoczą nasz policzek.
Było warto.
2 komentarze
Pięknie napisane – zdjęcie piekne!!
Ah…
ach.. super napisane! :)