Jak to zwykle bywa z relacjami damsko-damskimi [i nie tylko], początki były obiecujące. Luty bardzo mi sprzyjał – powiedziałabym nawet, że robił mi dobrze od samego początku. Zapomniałam już o zimowych perypetiach z Marzeną i Anną, o tych mrożących mrozach, o wietrznych wichurach, o głębokich kałużastych kałużach, w które nagminnie wchodziłam.
Ale Anka i Marzena nie zapomniały o mnie. Nagle temperatura z 12°C zmalała do 5°C. Kuszące błękitne niebo zmieniło się w przejmującą szarość. I szlag trafił wszystkie lekkie cardigany, którym zrobiłam miejsce na jednej z półek. Dziury, które wydrapałam sobie w jeansach na cześć zbliżającej się wiosny, muszą poczekać zanim powiększę im średnicę o kilka dodatkowych centymetrów. Znowu muszę się przeprosić z zimowym płaszczem, rękawiczkami i mozaikowym szalikiem, który jako jedyny nie drapie mnie w szyję. Na odchodne te dwie kreatury, które od tego momentu traktuje jako jedność – zimowe zło wcielone Marzanną zwane, zaraziły mnie grypopochodnym tworem, który przyskrzynił mnie do łóżka i nie puszcza od 3 dni.
Przytaczając powyższe argumenty, dochodzę do wniosku, że utopię zarówno Marzenę jak i Annę wcześniej niż przewidywałam. Utopię je jak tylko wstanę na nogi i zwalczę choróbsko!
Tymczasem powspominam piękny, ale krótki początek tygodnia.
2 komentarze
Serio, chcesz mnie utopić?
Ha, ale ja umiem pływać!
Rany rany, chyba za wcześnie jeszcze, albo kawa nie działa, bo głupotami raczę.
:-D
P.S. Podobno już utopiłam tę Marzannę ;-P A tymczasem słyszę jakieś głosy zza światów! :-D