Kilka tygodni temu spotkałam się pod jednym z moich postów z komentarzem, który mnie totalnie rozwalił na łopatki. Przed napisaniem tego postu próbowałam go znaleźć w gąszczu moich facebookowych publikacji, jednak nie udało mi się, dlatego spróbuję go poniżej sparafrazować.
Jedna z Was napisała bardzo krótki komentarz:
„Mam czasami naprawdę dość. Dzisiaj nie miałam siły wstać z łóżka, a przede mną jeszcze kilka godzin z dwójką moich rozrabiaków. Ja chcę ten dzień tylko przetrwać. Głowa mi pęka, a ja siedzę w toalecie zamknięta i modlę się, żeby oni w końcu przestali wrzeszczeć.”
Pod tym komentarzem pojawiło się wiele krzepiących odpowiedzi, podnoszących na duchu. Sama miałam ochotę przytulić dziewczynę wirtualnie, bo … dokładnie znam ten stan! Tymczasem nie minęło kilka minut, a pojawiły się pod nim kolejne odpowiedzi, już w zupełnie innym tonie! Brzmiały mniej więcej tak jak poniżej:
„Byłabyś wdzięczna za swoje dzieci. Niektóre mają więcej i nie marudzą.”
„Tak wiele kobiet stara się o bycie mamą a Wy narzekacie, że jest Wam ciężko? Wstydziłybyście się.”
„Jakoś nasze mamy nie narzekały tylko zakasały rękawy i nie litowały się nad sobą.”
Tego rodzaju komentarzy było więcej. Zamiast wspierać, to dołowały dziewczynę jeszcze bardziej! Wiecie, co mam ochotę zrobić w takich momentach, kiedy ktoś jest mocny w gębie w internecie? Mam ochotę zrobić spotkanie w tzw. „realu” i okazałoby się, czy tak łatwo jest ranić drugą osobę patrząc jej prosto w twarz. Z doświadczenia wiem, że ci „odważni” w internecie na co dzień nie grzeszą odwagą i nie potrafiliby tego samego powiedzieć drugiej osobie prosto w oczy. Łatwo jest szydzić, wyśmiewać, tłamsić, podważać na Facebooku. Zbyt łatwo to niektórym przychodzi!
Tymczasem ja mam zupełnie inne zdanie, totalnie odmienne od tego, które było przedstawione w tych atakujących komentarzach. Byłam w TYM MIEJSCU.
Gdzie łzy spotykają się z bezsilnością.
Gdzie, aby wstać z łóżka z uśmiechem musisz się mocno natrudzić, by dla dzieci wyglądał on szczerze choć w głębi serca pękasz na milion kawałków, bo nie masz zwyczajnie siły, aby mierzyć się z kolejnym dniem.
Byłam w miejscu, w którym widzisz swoje dzieci wyrywające sobie z rąk zabawki i masz ochotę wykrzyczeć całemu światu, że wystarczy już tego na dzisiaj. Niech oni sami położą się do łóżek, umyją zęby i zasną bez Twojej pomocy.
Doskonale znam to uczucie, gdy głowa pęka Ci kolejny dzień, stos prania się piętrzy, nie masz ani siły ani weny, aby wymyślać wymyślne obiady. Budzisz się rano i marzysz już o tym, aby był wieczór, kiedy oni wszyscy już śpią!
Pamiętam ten stan, w którym to mój M. był po drugiej stronie świata a ja czułam, że nie mam na to wszystko siły. Byłam zmęczona, sfrustrowana. Bałam się poprosić o pomoc, bo trudno mi się było obnażyć, że polegam na tym polu bitwy macierzyństwem zwanym. I choć z zewnątrz wyglądać wszystko mogło świetnie, ja przyklejałam do twarzy sztuczny uśmiech, to doskonale wiedziałam, że cierpię.
Do dzisiaj pamiętam te chwile, kiedy ze stanu matczynej euforii, w której to wszystko szło mi świetnie i było zapięte na ostatni guzik, obiady ugotowane, chata sprzątnięta, ja szczęśliwa i pełna energii, musiałam zwolnić, bo to zapierdzielanie na szóstym biegu nie było naturalne. Mój organizm się buntował, ale ja za wszelką cenę chciałam mieć wszystko zrobione, dopilnowane, ugotowane i posprzątane.
I chociaż dzieci są coraz większe, ja nie boję się już prosić o pomoc i wypracowałam sobie pewne schematy działania, które pomagają mi ogarnąć codzienność, to nadal miewam chwile, kiedy mam wszystkiego po dziurki w nosie.
Kochane, i to jest jak najbardziej normalne! Żebyście nie czuły, że jesteście jedyne na świecie, które chcą czasami wszystko rzucić w cholerę i polecieć na Księżyc. Nie dalej jak tydzień temu moja córcia miała fazy marudzenia, tupania nogami, rzucania się na ziemię i bicia. Zniosłam pierwszy dzień takiego zachowania, tłumacząc go sobie może ząbkowaniem albo rozbierającą ją jakąś infekcją. Ale już drugi dzień był ponad moje siły. W trakcie trzeciego dnia miałam ochotę dziewczę moje kochane zamknąć w osobnym pokoju i wrócić do niej, jak się uspokoi, pewnie już śpiącą w tej swojej kałuży łez. Ale przemogłam się. Podeszłam, przytuliłam, wygłaskałam. Choć tak naprawdę to miałam ochotę ryczeć razem z nią.
Nie dajcie się zwieść tym idealnym komentarzom, w których ktoś czasami pieprzy trzy po trzy insynuując, że nie mam prawa narzekać, bo są inni, którzy mają gorzej. To nie ma znaczenia, że inni mają inaczej. Lepiej czy gorzej, bez znaczenia. Nasze życie jest dla nas najważniejsze i nie oszukujmy na siłę naszych emocji. Nie znoszę tego pierd..lenia od rzeczy, kiedy ktoś mi mówi, że kiedyś kobiety miały gorzej. Albo, że powinnam cieszyć się tym cudem, który wydałam na świat. To, że mam chwile słabości nie znaczy, że nie jestem wdzięczna za moje cudowne dzieci, a to się nam często w takich chwilach insynuuje.
Pieprzyć gadanie innych! Mamy prawo do gorszych momentów. Nas, kobiet momentami wypalonych macierzyństwem, przytłoczonych codziennością, jest dużo. Nie musimy udawać, że kolokwialnie to ujmując: rzygamy tęczą i jednorożcami. Miałam kiedyś okazję przez przypadek spotkać na żywo taką „idealną mamę”, która w internecie piała z zachwytu nad macierzyństwem, które to wg niej było bułką z masłem. Jak zobaczyłam ją w akcji z dwójką jej dzieci, na które darła się wniebogłosy, to zorientowałam się, że wszystkie mamy mniej więcej podobne macierzyńskie perypetie i gorsze chwile ;-) Tylko niektóre kobiety po prostu lepiej udają ;-)
Wychodzę z założenia, że kobiety, które mają gorsze chwile należy wspierać – a nie dodatkowo je jeszcze dołować!
P.S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu ❤ Możecie go też udostępnić. Dziękuję!
Możesz obserwować mnie na Instagramie: Szczesliva ❤️https://www.instagram.com/szczesliva/ ❤️
Brak komentarzy