On nawet nie pukał i nie sprawdzał, czy może wejść. Nie zaglądał ukradkiem i nie węszył, czy droga wolna i znajdzie się miejsce dla niego. Nie musiałby. My dobrze wiemy, że jego miejsce było u nas jakby od zawsze. Nie czaił się ze swoją obecnością. Nie prosił o nic. Dla niego wszystko się rozstąpiło i w mig zostało przygotowane pod jego obecność.
On od samego początku robi swoje.
Rozwija się.
Prze cały czas do przodu.
Nigdy nie stoi w miejscu.
Ta jego pewność siebie w działaniu. Ten jego spryt. Ta jego chęć poznawania i zdobywania każdego, najmniejszego kawałka tego świata. Ten jego niepohamowany apetyt na nowe rzeczy.
On całym sobą każdego dnia zupełnie nieświadomie pokazuje nam jak bardzo mu zależy być jeszcze lepszym, jeszcze szybszym, jeszcze bardziej do przodu. Szuka w naszych oczach aprobaty, która nakręca go do działania.
Pokazał nam i uświadomił nas jak wspaniale, diametralnie zmienił nasze życie. Dodał jemu jakości, smaku, różnorodności, poczucia większego sensu, … Mogłabym tak wymieniać bez końca.
Gdy sięgam pamięcią wstecz i przypominam sobie nasz jeden wspólny rok bez Niego, to od razu kąciki ust unoszą mi się w górę. Ten nasz pierwszy, bezdzietny rok razem podzieliłabym na etapy. Przy okazji, ciekawa jestem czy w Waszym przypadku były one podobne :-)
Przez pierwsze miesiące byliśmy totalnie owładnięci wzajemną fascynacją.
Dotyk, smak, zapach, pocałunek, seks.
Poranki wydłużone do granic.
Długie wieczory przy winie trwające do świtu.
I jeszcze raz. Dotyk, smak, zapach, pocałunek, seks.
Powolne śniadania w trybie slow motion.
Brak pośpiechu i długie rozmowy.
I kolejny raz. Dotyk, smak, zapach, pocałunek, seks.
Wspólne obiady, pikantne smsy i wielkie w głowach marzenia.
Żyliśmy sobą.
Oddychaliśmy sobą.
Spijaliśmy z naszych ust ostatnie słowa wypowiedzianych zdań i kończyliśmy je podobną puentą.
Dostrzegaliśmy detale, które wibrowały nam w głowach przez resztę dnia.
Ten migoczący blask w źrenicach.
Ten szybszy oddech.
Ten jedyny w swoim rodzaju zapach nagich ciał.
Upajaliśmy się tym czasem spędzonym we dwoje.
Chłonęliśmy siebie nawzajem.
Zapamiętywaliśmy szczegóły, które zostały w naszych głowach do dzisiaj.
Patrzyliśmy na siebie tak jakby świat nagle się zatrzymał i zostaliśmy na nim tylko my.
Tylko my.
Ten etap jest dla mnie niezapomniany. Magiczny. Nie dający się opisać słowami. Niemożliwy do przekazania go innym w takiej formie, w jakim ja go odczuwałam.
Piękny był. Na swój sposób wyjątkowy, trochę nierealny.
Po nim przyszedł etap codziennością zwany.
Fascynacja sobą uspokoiła się. Zastąpiła go stabilizacja, spokój, przyjemna przewidywalność. Gdybym napisała „rutyna” też pewnie byłabym bliska prawdy. To była taka przyjemna rutyna bycia razem. Z mniejszą ilością fajerwerków i codziennych petard, jednak równie wartościowa. Nazwałabym tę „rutynę” takim scalonym okresem, w którym wiemy, że chcemy być razem, już zawsze-zawsze, i zastanawiamy się jak by tu ruszyć do przodu, i czy w ogóle ruszać z życiem do przodu . Okresem, na który można mieć tak naprawdę dwa pomysły.
Pierwszy pomysł jest dość wygodny, co nie znaczy gorszy.
Moglibyśmy w takim stanie codziennym trwać jeszcze lat kilka. Nie planować ślubu, poczekać z dziećmi. Długie weekendy, pobudki o 12.00 i wieczory pełne siebie nawzajem. Zająć się samorozwojem, podróżami i bardzo namacalną doczesnością, nie wybiegając nazbyt w przyszłość. W sumie z niczym nam się nie spieszyło. Zegar jakoś specjalnie nam nie tykał i trwaliśmy sobie w tej naszej sielskiej sielance, którą nazwałabym teraz totalną bezczynnością. Ale o tym może później ;-)
Tylko, że my już napodróżowaliśmy się wcześniej po świecie. My już poznaliśmy smak bycia kapitanem, sterem i okrętem. Razem zaczęło nas pchać w tę stronę, która była dla nas jeszcze niezbadana poniekąd, upragniona, nieprzewidywalna i niełatwa zarazem.
Nasze oczy zaczęły patrzeć w stronę próby stworzenia czegoś wielkiego dla nas, czego pragnęliśmy tak bardzo, ale jednocześnie odrobinę baliśmy się głośno o tym mówić – w stronę rodziny.
W stronę budowania tego życiowego fundamentu, który będzie prawdopodobnie naszym największym życiowym wyzwaniem.
Wyzwaniem, którego chcemy się podjąć, bo się kochamy.
Bo czujemy, że razem damy radę.
Że to będzie ten nasz sens istnienia.
Że to będzie coś, co nas poniekąd wypełni.
Będzie tym cementem, który scala.
Który nadaje sens, wartość, jakość.
I wiecie co? Tak jak teraz siedzę tutaj na krześle i dopijam o poranku wczorajszą bawarkę, i słyszę w tle te małe bose stópki, które jeszcze nieporadnie, zwleczone z łóżka biegną właśnie przez cały przedpokój, aby się ze mną przywitać, to wiem że wybraliśmy dobrą dla nas drogę.
Zdecydowaliśmy się „założyć rodzinę” nie spychając jej na dalsze plany i nie szukając wymówek. Czasami tak jest, że wiele spraw może poczekać i bez nich świat się nie zawali, a pragnienie stworzenia rodziny będzie silniejsze od wszystkiego innego.
„Bez niego to nasze życie byłoby takie … puste.” – pomyśleliśmy wczoraj.
Pomyśleliśmy tak też przedwczoraj, i tydzień temu. Miesiąc temu także. Za każdym razem, gdy patrzę na naszego Syna skupionym, zamyślonym wzrokiem, dziękuję za to, że udaje nam się tworzyć zgrany tercet, a niebawem kwartet. Bywa ciężko. Nerwy puszczają. Łzy płyną ciurkiem. Pojawia się czasami bezsilność, brak sił i chwile zwątpienia. Na chwilę upadam i po chwili podnoszę się.
„Dzieci są skrzydłami człowieka.”
Odkąd mam dziecko, dostałam skrzydeł. Dostałam supermocy, o które nigdy wcześniej bym siebie nie podejrzewała. Dziecko zatrzymało mnie tylko na moment w pierwszych miesiącach. Nauczyłam się wtedy operować czasem, balansować na krawędzi dobrej organizacji i macierzyńskiego chaosu. Teraz rozwijam skrzydła. By pewnie na chwilę znowu je schować, gdy pojawi się drugie dziecko.
Cieszę się, że nie czekaliśmy na ten cud, nie odkładaliśmy go w nieskończoność. Że oddaliliśmy nasze odrobinę egoistyczne myśli o zdobywaniu świata we dwójkę [które to zdobywanie każdy może rozumieć na swój własny, indywidualny sposób] i zdecydowaliśmy się stworzyć nowe życie.
A to Nowe Życie naprawdę wypełnia wszystko. Odrobinę nam zabiera i przewartościowuje. Jednak na to miejsce pojawiają się emocje, doświadczenia, które w innym wypadku nigdy by się nie pojawiły.
W zamian dostajemy ogromny kontener wspaniałych mocy, nienamacalnych sposobności, które otwierają nam oczy.
Poszerzają naszą perspektywę.
Scalają.
Pokazują nam nowe oblicza miłości, której pokłady w sobie możemy mieć naprawdę nieskończone.
I za to wszystko dziękuję.
Bardzo dziękuję.
16 komentarzy
Czuję podobnie… Bywa cholernie ciężko, czuję, że zawodzę, upadam, by za chwilę się znowu podnieść z uśmiechem… Dla nich.
hmm…u mnie początki znajomości z moim chłopakiem wyglądały podobnie i dalej mimo codzienności wyglądają, więc to chyba tak wygląda jak się spotka odpowiednią osobę :-)))))))))
Masz rację :-)
Nie mów, że żaden zapał u Was nie słabnie ani tyci tyci? :-) Jak tak to zazdrocha! :-)
dziękuję Ci za ten wpis. przeczytałam go kilka razy bo aż nie wierzyłam że może być tak mi bliski i prawdziwy. jakbym czytała o nas. Nasza Maja jest dzieckiem które wyszarpaliśmy z łap niepłodności. 3 lata walki, leczenia. Było warto. Mimo wielu problemów i zmęczenia nigdy nie byliśmy szczęśliwsi. i u nas tak jak i u Was niedłgo pojawi się 4 członek naszej rodzinki :) pozdrawiamy Was serdecznie, również szczesliwa Aga
Aga, super! Gratuluję! :***
I te fajerwerki :))) pięknie to napisałaś … I Ja wiem … To uczucie, ta pewność, ze to był właściwie jedyny słuszny wybór ..bezcenne ;)
„Dostałam supermocy, o które nigdy wcześniej bym siebie nie podejrzewała.” To dla mnie takie nierealne. Kiedyś sądziłam, że nie nadaję się na matkę. Dziś – dwóch synów później – nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Piękny tekst! :)
Drimmah, dzięki! :*
To ja Ci dziękuję :*
Niby normalne życie, a brzmi jak bajka ;-)
E tam bajka. Normalna rzeczywistość upstrzona drobnymi zajebistościami ;-)
kurcze… jeden z piękniejszych postów :) ps. było i jest podobnie i oby nasza córka była zawsze taką „iskierką w ciemności, która skacze i rozbłyskuje, zmieniając tą szarą codzienność w coś wyjątkowego .. mmmm
A ja kolejny raz między wierszami czytam, że ci bezdzietni, nieplanujący dzieci są gorsi, niegodni, samolubni i pozbawieni sensu życia. NIE ZGADZAM SIĘ! Jestem w związku od 5lat, od miesiąca po ślubie. Jestem szczęśliwa bez dziecka!
Gdy pisałam ten post starałam się odnosić tylko do mojego życia i moich doświadczeń. Nie wierzę, że gdziekolwiek przeczytałaś w nim „że ci bezdzietni, nieplanujący dzieci są …” :-) Poza tym nie mogłaś tak przeczytać w żadnym z moich postów, bo prawda jest taka, że często z tymi bezdzietnymi dogaduję się nawet lepiej niż z osobami, które mają sporą gromadkę dzieci.
I ja Ci wierzę, że jesteś w szczęśliwym związku, nie masz dziecka i jest Ci z tym dobrze. Serio :-) Każdy wybiera dla siebie scenariusz. Ja wybrałam trochę inny scenariusz, co nie znaczy, że on jest jedyny, najlepszy i w ogóle nic tylko poematy na jego temat pisać. Grunt, to znaleźć dla siebie złoty środek :-)
Pozdrawiam Cię.
Nie sposób się z Tobą nie zgodzić :)
Chociaż w tajemnicy Ci powiem, że czasem brakuje mi leniwego poranka i dnia w piżamie ;)
A patrząc na zdjęcia Ivka nie mogłam się powstrzymać….
O jaaa! Dopiero teraz zobaczyłam to zdjęcie! Cudny widok!!! Cudny!