Godzina 5.00 z minutami. Stoję sobie próbując zagotować wodę na kawę. Na drugą już kawę, bo pierwszą wylało moje najmłodsze dziecko (obudzone przed momentem przez przybijającego obrazy sąsiada), które ruchem koszącym rozpierdzieliło całą zawartość filiżanki na moje nówki-sztuki babskie gazety, których i tak czasu nie mam czytać.
Jeden wdech, drugi, trzeci. Nie krzyknęłam. Nie wydarłam się. 1:0 dla mnie. Cierpliwość nie jest moją mocną stroną z rana, kiedy oczy ledwo trzymam otwarte.
Zupełnie serio? Nie wiem, po co kupuję tę kobiecą prasę :D Chyba tylko po to, aby sprawiać wrażenie, że jeszcze jestem kobietą i że wcale nie wyszłam z obiegu czytania :D Prawda, że niezła przykrywka? Obiecuję sobie, że jak junior skończy 2 lata to musi matce odpuścić i przestanie mnie trzymać 24/7 za nogawkę.
Zalałam kawę, dolałam mleka, sięgnęłam wzrokiem w stronę miodu, którym czasami lubię ją sobie posłodzić.
Nie, nie tym razem. – mówię do siebie. Dupa Ci rośnie, babo jedna! Minęło półtora roku od ostatniego porodu a Ty dalej myślisz, że to samo się kiedyś zrzuci. Samo się nie zrzuci.
Samo to się tylko sprząta – tak myślą moje dzieci, kiedy wstają rano a mieszkanie lśni, jakby przed chwilą wyszłą stąd jakaś wróżka, która sprząta i wypicowała wszystkie kąty ;-)
Tak, była w nocy wróżka. Wróżka-Magduszka, która popylała i układała co popadnie, aby z samego rana nie wkurzać się, że w domu jest syf.
Skarciłam samą siebie i nie sięgnęłam po ten cholerny miód. 2:0 dla mnie. Pech chciał, że koło miodu zobaczyłam czekoladę. Najgorsza z możliwych pokus. Udałam, że jej tam nie zobaczyłam. Zamknęłam szafkę i pochyliłam usta w stronę nieposłodzonej kawy.
„Mama, daaaaj!”
Zawołał mój półtoraroczny syn, który za każdym razem, gdy widzi mnie pijącą kawę, musi to zauważyć, zanurzyć w niej jęzor a później zrobić jednoznaczną minę sugerującą, że piję ostatni syf. I w tym oto momencie patrzą na mnie niektóre matki i mnie krzyżują za to, że pozwoliłam dziecku zanurzyć czubeczek jęzora w tym trunku przeznaczonym dla dorosłych ;-) Czuję się właśnie ukrzyżowana, spoko ;-)
Kiedy już zanurzył ten jęzor i pokazał mi ten swój standardowy grymas postanowił, że jednak przechyli ten kubek tak, aby wylać z niego wszystko, co matka chciałaby wypić. Oczywiście, że wylał wszystko na siebie. Uwielbiam go przebierać. Uwielbiam też sprzątać rozlaną kawę. Uwielbiam się schylać, szukać ścierki, wycierać ten brązowy trunek z kuchennych fug naszego białego gresu, który wybrałam jeszcze nie mając dzieci. Doprawdy, fantazja musiała mnie niezła wtedy ponieść a teraz ponoszę tego konsekwencje :D Biały połyskliwy gres – brzmi jak atak samobójczy na samą siebie :D
Nie narzekaj, kobieto! Wstawaj z kolan i zacznij strugać jarzyny na wtorkowy rosół!
Biczują mnie właśnie niektóre matki, których macierzyństwo w ogóle nie dociska do parteru. Część z nich (jak ich matki zresztą i prababki również) zagryzają zęby i udają, że wszystko przetrwają a okazywanie słabości poprzez ulżenie sobie w niedoli, jak robię teraz ja opowiadając, co mnie wkurza, to nie przystoi kobietom! Bo kobieta to ma zęby zagryzać i udawać, że jest niezniszczalna.
Sorry, ale ja tego nie kupuję :D Ja kupuję to macierzyństwo, które jest moje. Które ma swoje wzloty, upadki, łzy radości i smutku. Które jest różnorodne i którym można się dzielić bez przeszkód i ryzyka, że zostanie się ocenionym. To macierzyństwo podczas, którego czasami wyję do księżyca a czasami noszę moje dzieci na rękach na dziesiąte piętro i w dupie mam jakąkolwiek zadyszkę, bo jaram się swoim rodzinnym szczęściem. Kupuję to macierzyństwo, które nie polega na wmawianiu drugiej kobiecie, że czegoś nie wolno, nie przystoi, że ma jedna z drugą przestać niby narzekać, bo komuś się wydaje, że to jest użalanie.
No. I sprzątnęłam kawę i poczułam zapach wydobywający się z pieluchy. Żeby tylko z pieluchy. Okazało się, że zawartość pieluchy przelała się aż na skarpetki. Napuściłam wodę do wanny, wyszorowałam małego kochanego smrodka, który połowę wody z wanny próbował wylać, kiedy ja próbowałam szukać czystych skarpetek, które powędrowały dziwnym trafem aż pod bidet.
Wysuszyłam, ubrałam. Obudził się starszak. Zanim zdążyłam go przytulić dostałam z liścia, bo temu się jeszcze coś śniło, na co ja nie miałam wpływu. Miałam go skarcić wzrokiem, zapewne się w gratisie wydrzeć, bo to nic przyjemnego dostać w twarz tuż po kilku poprzednich porannych perypetiach. Ale przytuliłam brzdąca, ukochałam, wygłaskałam, pomiziałam po plecach i obudziłam szepcząc, że na śniadanie będzie cornflakes z dodatkami.
3:0 dla mnie. Udobruchałam stwora ;-)
Później było już tylko gorzej. Spadła półka pełna książek i zdzieliła mnie zdrowo po głowie. Junior wylał całą wodę z wiadra i przy okazji zerwał zasłony przy drzwiach tarasowych. Butelka półtoralitrowej wody gazowanej została opróżniona na moją torebkę niby przez przypadek a kiedy po wieczornej kąpieli nie zdążyłam założyć smrodkowi pieluchy, to uraczył mnie ładunkiem na nasze świeżo zmienione prześcieradło, które po raz drugi zmieniłam właśnie przed momentem ;-)
I kiedy wybiła 19.00 a ja popatrzyłam na mojego juniora i miałam ochotę rzucić:
„Do jasnej cholery, gdzie są moje wszystkie kolorowe zakreślacze?!!!”
to on schował się tylko za fotelem a starszak próbował go dzielnie obronić:
„Mamo, ale Ty maś pienkne oczy! Mają taki siam kolol jak kupa Teodola, któlą dzisiaj źlobił, wiesz?!”
Wiem (do jasnej cholery), dlatego tak kocham ich wszystkich szalenie! ;-)
5 komentarzy
Noooooooo. M I S T R Z Y N I !!!!
Uwielbiam czytać twoje posty dzięki niem wiem że nie jestem tak straszną matką jak mi się wydaje. Dzięki :)
To się z moim Mężem uśmialiśmy ;) dobry tekst – zaraz lepszy humor!!
Mistrz nad mistrzami tekstowymi.
Jestes boska