Już kilkukrotnie publikowałam na moim Facebooku i Instagramie [klik] zdjęcia, na których pękałam ze szczęścia, bo albo właśnie szykowałam się na randkę z mężem albo dopiero co z tej randki wróciłam.
Wiem, że część osób nie współdzieliło wtedy tej mojej radości dając mi w komentarzach do zrozumienia, że to samolubne tak wychodzić z domu i zostawiać dzieci pod czyjąś opieką zamiast samemu dzierżyć w dłoni tę pałeczkę z napisem „Matka 24/7, no matter what”.
Równoległe pojawiały się też pytania:
– A dzieciaczki z kim?
– A maluszki same w domu?
– A kto został z dziećmi?
– Dzieciaczki z dziadkami?
– A co niby zrobiłaś z dziećmi?
Postanowiłam na te pytania odpowiedzieć zbiorczo w tym poście i podzielić się z Wami naszą drogą do punktu, w którym obecnie się znajdujemy.
Doskonale rozumiem te pytania, bo jeszcze dwa lata temu sama byłam ciekawa, jak to możliwe, że niektórym moim znajomym udaje się wyjść z domu na wieczorną randkę a mają w domu półroczne dziecko. Wtedy dla mnie było to nie do pomyślenia, abym miała zostawić dziecko pod opieką kogoś kto nie jest …mną! Ba! Miałam nawet problem z tym, aby pozwolić mojej mamie czy teściowi na to, aby wyszli z dzieckiem na spacer. Wydawało mi się, że jak mnie przy dziecku nie ma, to na pewno stanie się mu jakaś krzywda, ktoś czegoś nie przewidzi i pozamiatane. Nawet gdy na pół godziny zostawiałam mojego pierworodnego z kimś z rodziny, to wracałam do domu z ulgą i jak na szpilkach ciesząc się, że nie doszło do jakiejś tragedii. Tragedia.
Dopiero gdy na świecie pojawił się mój drugi syn, to odblokowałam się w tej kwestii.
W pewnym momencie próbując połączyć pracę (w domu, z małymi dziećmi, a nie w biurze, gdzie dziecko dupy nie truje) opiekę nad dziećmi i zajmowanie się domem, a także próby posiadania jakiegokolwiek wolnego czasu choćby w wymiarze 2-3 godzin tygodniowo, to poległam. Poległam na całej linii, bo doszło do sytuacji, w których nie dawałam już sobie ze wszystkim rady. Nie miałam pomocy ze strony rodziców i teściów (bo mieszkają oni setki kilometrów od nas), a kiedy dochodziła do tego nieobecność mojego męża, który przebywał na drugiej półkuli, to miałam ochotę usiąść w fotelu, schować głowę w kolana i ryczeć aż wypłaczę wszystkie łzy.
Nie dlatego chciałam płakać, bo się nad sobą użalałam. Ja już nie miałam psychicznej i fizycznej siły, aby ciągnąć ten wózek dalej w takim wymiarze, jak sobie zaplanowałam. Nie wiem, czy wśród Was są osoby, które pracują w domu z dwójką dzieci przy sobie. Jeśli tak, to zapewne wiecie z czym to się je. W takim wypadku praca albo się odbywa kosztem dzieci, albo tę pracę zawalamy albo zarywamy noce, aby nadrobić ze wszystkim. Albo czara goryczy się przelewa i nareszcie dochodzimy do punktu, w którym decydujemy, że potrzebujemy pomocy z zewnątrz.
Jeśli mieliście kiedyś podobną sytuację do mojej, w której Wasze siły zmalały do zera, to jest prawdopodobne, że podczas prób pogodzenia wszystkiego ze sobą również Wasz związek zaczął na tym cierpieć. W naszym przypadku tak właśnie było. Stres, nerwy, zmęczenie i frustrację zaczęliśmy odreagowywać na sobie. To najgorsza opcja z możliwych, bo nawet próbując się wspierać człowiek tracił nad sobą kontrolę i szukał wentylu.
To właśnie wtedy doszliśmy z moim Mężem do wniosku, że my potrzebujemy mieć czas dla nas dwojga.
Taki intymny czas, podczas którego żadne z dzieci nie będzie nam truło dupy, nie będzie wysysało z nas resztek energii, o którą trudno. Zaraz ktoś się obruszy, że jak ja tak w ogóle mogę pisać, że dziecko cokolwiek wysysa ze swoich rodziców. Ano mogę. Nie tylko mogę, ale ja nawet na każdym kroku to podkreślam, że dzieci są kochane i są naszym światem, ale nie całym. Są ogromną częścią tego naszego świata, który tworzymy, ale aby tworzyć coś szczęśliwie nie możemy zapomnieć o jednym ważnym czynniku. O sobie i o nas, o tym naszym tandemie, o związku, który to wszystko popycha do przodu.
Pewnego dnia doszliśmy do wniosku, że koniec poświęcania naszego związku w imię bycia rodzicem 100/100, który zarżnie się na śmierć i będzie udawał, że wszystko jest cacy i on sobie sam ze wszystkim poradzi.
My sobie w pewnym momencie przestaliśmy radzić sami i potrafiliśmy się do tego przyznać. Praca zdalna na wysokich obrotach w domu i dwójka małych wymagających dzieci – wszystko spoko, ale potrzebujemy wentylu – sporadycznych randek sam na sam, jak za dawnych czasów. Choćby dwóch każdego miesiąca. Aby wyjść z domu, zapomnieć o obowiązkach, napić się lampki wina i pogadać. Tak po prostu sobie pogadać nie czując się jak stary bus, który próbuje wjechać pod stromą górkę i czuje, że brakuje mu mocy.
Muszę dodać, że od kiedy pamiętam Mój mąż był strasznym sceptykiem a propos opiekunki do dziecka, choćby z doskoku. Ta słowo niania reagował złością i tego rodzaju pomoc traktował jako policzek, że ja i on nie radzimy sobie. To była bzdura! Przegadaliśmy to, przetrawiliśmy i doszliśmy do wniosku, że taka pomoc to taki power bank, który warto mieć w zapasie, aby się podładować.
Głowiliśmy się, jak znaleźć dobrą nianię do dziecka. Czy to w ogóle jest możliwe? Rozpoczęliśmy poszukiwania opiekunki do dziecka, która będzie dyspozycyjna wieczorami. Zaczęliśmy szperanie na niania.pl, gumtree i olx. Chcieliśmy, aby taka osoba przyszła do naszych dzieci raz na jakiś czas, pobawiła się z nimi, przygotowała kolację, wykąpała je, a my wtedy moglibyśmy wybiec z domu z bananem na twarzy i pójść coś zjeść ;-)
Znaleźliśmy wiele osób zainteresowanych tego typu zajęciem, ale w międzyczasie postanowiliśmy zrobić mały research wśród znajomych i … tak się akurat złożyło, że nasza dobra znajoma „pożyczyła” nam na jeden wieczór swoją dziewczynę, tj. studentkę, która przychodzi czasami do jej syna. I udało się! Udało nam się zaplanować wieczór poza domem, a Madzia została z naszymi chłopcami.
Matko, jaka to była dla nas radość!
Nie wierzyłam, że w porze wieczornej wyszliśmy z domu bez dzieciaków! :D A Magda poradziła sobie pierwszorzędnie! No tak, ale Magda nie mogła do nas przychodzić regularnie, bo jej priorytetem był syn naszej znajomej. Okazało się jednak, że Magda „nagrała” nam swoją koleżankę, również studentkę, która też ma czas wieczorami. I w ten oto sposób znaleźliśmy osobę, która z największą przyjemnością przychodzi, aby aktywnie zaopiekować się naszymi dzieciakami na 3-4 godziny raz w tygodniu. Robię różne rzeczy z masy solnej, rysują, malują, budują z klocków. Słowem robią wszystko to na co ja już wieczorami nie mam czasami siły.
„Nasza dziewczyna” tylko robi to wszystko powyższe genialnie, ale radzi sobie z humorami naszych małych brzdąców, potrafi przekonać ich do jedzenia i niebicia brata ;-), a przy tym umie utrzymać dyscyplinę i nie daje sobie wejść na głowę.
Czemu w ogóle o tym dzisiaj piszę?
Wiem, że wiele z Was jest na etapie, w którym rodzicielstwo zaczyna przesłaniać Wam partnerstwo, o czym dajecie mi czasami znać w mailach. Nie macie siły, wkurza Was, że związek idzie w stronę nudy, codziennej rutyny, wyładowywania frustracji. Brakuje iskier, czasu dla siebie. Dziecko zaczyna grać pierwsze i … jedyne skrzypce. Wiem też, że podczytują mnie tutaj mężczyźni, którzy zapewne są takimi samymi sceptykami jakim był mój mąż, który przeszedł pewną przemianę w tej kwestii.
Jeśli czujecie, że możecie potrzebować takiego koła ratunkowego, jakiego potrzebowaliśmy my, to nie wahajcie się ani chwili. Mam nadzieję, że dodałam Wam tym postem odrobinę odwagi. A może już przeszliście podobną drogę do mojej? Jak Wasze wrażenia?
U nas to działa, to pomaga, doładowuje. Zero ściemy. A jeśli wydaje się Wam, że to jest droga impreza? Takie kilka godzin świętego spokoju kosztuje tyle ile dwie średnie pizze zamówione na wynos.
To nie żadna fanaberia, ja próbują niektórzy skwitować. To najlepsza inwestycja naszych ostatnich miesięcy. To inwestycja w rodzinę i zdrowy związek! :-)
1 komentarz
Dokladnie i bardzo w punkt! Tylko szczesliva i „stabilna” emocjonalnie matka będzie dobrą matką ?