Nie wiem, czy wszystkie kobiety mają to we krwi. Raczej nie wszystkie, chociaż w moim najbliższym otoczeniu tendencja jednak jest trochę smutnawa i mam wrażenie, że nie idzie w najwłaściwszym kierunku.
Trudno tak po prostu nagle, podczas jednych świąt powiedzieć sobie:
„Dobra, babo, w tym roku będzie inaczej. Nie będzie po cudzemu. Będzie po mojemu!”
Trudno tak powiedzieć, bo po pierwsze: wszystkim nam się wydaje, że cholernie trudno wyłamać się z utartych schematów i że skoro zrobimy coś inaczej, to albo później będziemy sobie pluć w brodę albo starsze pokolenie, które lubi sprawdzać, czy trzymamy się tradycji, będzie nam wytykać paluchami, że zrobiliśmy coś inaczej, bo … uwaga: „Nie podołaliśmy zadaniu!”.
Jedna z moich znajomych jakiś czas temu powiedziała coś, co dało mi do myślenia. 3 lata temu spotkałam ją w grudniu przypadkiem w jednym z marketów, jak ledwo pchała zakupowy wózek. A okazało się, że to była dopiero pierwsza tura zakupów. Musiała zrobić jeszcze jedna rundkę, aby kupić wszystko, co ma na liście! Od słowa do słowa okazało się, że po raz kolejny cała rodzina przyjeżdża właśnie do niej i męża. Cała rodzina to znaczy ponad 25 osób, które 24 grudnia około godziny 14-stej z minutami zjawiają się w progu i cieszą się, że przyjechali na … „gotowe”!
Czasami ktoś przyjedzie z sałatką albo rybą po grecku, ale tak naprawdę wszystko zawsze od lat było na głowie mojej znajomej. Kiedy zapytałam ją, dlaczego nie chce przerwać tego błędnego koła (a już na kilka dni przed świętami wyglądała jakby po niej czołg przejechał) powiedziała ciekawe zdanie, które utkwiło mi w głowie. Poniżej moja jego interpretacja:
– Kochana, ja nie mogę. Matka z teściową nie dałyby mi żyć. Musi być tak, jak się u nas utarło i koniec. Teść chce koniecznie zjeść to i tamto. Teściowa nie wyobraża sobie, żeby choinka była ubrana inaczej niż chce ona. Ciotka też ma swoje życzenia. Szwagierka wegetarianka. Szwagier uczulony na prawie wszystko. Nie zamierzam robić im przykrości. Stanę na głowie. Raz w roku korona mi z głowy nie spadnie.
Patrzyłam na M. i miałam ją dosłownie ochotę przytulić! A ja wiem, jak kobieta wygląda po takich świętach. Jak cień samej siebie! Jedzie na szmacie. W garach miesza do rana. Dwoi się i troi. Tysiące wariacji jednego dania. Mąż pucuje chatę. Dzieci odstawione na bok, bo czasu nie wystarcza, aby jednemu czy drugiemu tyłek podetrzeć, bo lista zadań się wydłuża w tempie ekspresowym.
Dlaczego piszę dzisiaj o tym? Bo spotkałam M. niecały tydzień temu. Bałam się pytać o święta, bo czułam pismo nosem, że znowu będzie miała dziewczyna sajgon, ale Monia mnie w tym pytaniu wyręczyła. Jedno z pierwszych zdań, jakie wypowiedziała, to było:
– Na święta jedziemy w góry, stara! Wynajmujemy z P. domek. Zabieramy sanki i psy. Resztę zostawiamy w Krakowie i w dupie mam ten cały bajzel okołoświąteczny. Pierwszy raz od lat będę miała święta! Nie na szmacie i garach, tylko odpocznę, zregeneruję się. Wreszcie nacieszymy się sobą!
– Bosko! A co na to teściowa i Twoja mama? Nie miały obiekcji? – zapytałam po cichu.
– Kochana, była obraza majestatu! Ale zwołałam spotkanie rodzinne, na którym powiedziałam, że w tym roku ja odpoczywam z rodziną w górach. Jak chcą, to zapraszam do nas z prowiantem. Chatka jest spora. Miejsca nie zabraknie. Myślisz, że ktoś reflektował?
– Nikt? Nie żartuj!
– Mało, że nikt nie reflektował. To nikt nie zdecydował się na to, aby przejąć pałeczkę i święta dla wszystkich zrobić u siebie!
Dialog jakoś tam się dalej potoczył, ale ja się szczerze ucieszyłam na to, co usłyszałam. Nie dlatego, że M. spędzi święta bez reszty rodziny, tylko cieszyłam się dlatego, że M. w końcu będzie miała święta!
Święta, podczas których będzie miała czas dla swoich synów i męża i zamiast usługiwać całej wymagającej kontrabandzie, to laska się zregeneruje. Nabierze sił a nie zrobi z siebie świąteczną, grudniową wydmuszkę.
Słuchajcie, gdzieś leży chyba jednak granica zapierdzielania przed świętami! Może łatwo mi mówić, bo ledwo zipię w końcówce ciąży i pewnie się dobrze ustawiłam i większość obowiązków spadnie na inne osoby, które przyjdą do nas na święta.
To prawda. Część rzeczy mój M. zamówił w zaprzyjaźnionej pierogarni. Inną część zamówimy jeszcze w innym miejscu, aby nie musieć stać przy garach i co chwilę odpychać dzieciaki, które będą potrzebowały atencji. Kolejną część przywiezie teściowa z teściem. I tak jakoś się podzielimy, aby nikt nie zajeżdżał się i mógł te święta wspominać bez wywieszonego jęzora.
A o czym w te święta macie nie zapomnieć, co jest tak cholernie ważne?! Podobno zapomina o tym ponad 90% Polek jak pokazała jedna z ankiet, która mi mignęła przedwczoraj na jednym z portali, a do której linku jak na złość nie mogę znaleźć:
Nie możemy zapomnieć o tym, aby usiąść na tyłku! Zamiast zapierdzielać jak ruski czołg, to podelektujmysię tym cudownym, rodzinnym czasem, którego brakuje w ciągu roku. Zwolnijmy. Spędźmy ten czas z dzieciakami, naszym facetem. A goście niech sami czasami zaczną się obsługiwać, wszak chyba mogą czuć się pewnie i swobodnie wśród najbliższych. Ja w tym roku postanowiłam opanować do perfekcji sztukę oddelegowywania zadań do tych osób, które im sprostają. I tak zaangażuję każdego, kto przekroczy próg naszego domu. Każ-de-go, bez wyjątku :-)
Obiecuję, że nikt nie będzie się nudził! ;-)
Piąteczka! Odpoczynku!
4 komentarze
No właśnie siedzę :-D
Też bym pojechała na święta w góry.
Kochana w sedno! U nas co roku mama lata jak poparzona,wkurza się ile to jeszcze do zrobienia itp. A ja jej ostatnio mówię „a czy stanie sie coś jak zamówisz np rybę po grecku? Pierogi czy uszka? Barszcz bedzie z kartonu? No co? Odwołują święta?” Nie wiem xzy cos zrozumiała ale chyba Tak. Bo zakupiła uszka z grzybami i kapustą. Barszcz już stoi na półce. Ja nie lubię świąt właśnie przez tą nerwówkę. I w tym roku zapowiedziałam że ciagniemy losy u kogo mam wigilię z rodziną. Nie mam sił ani ochoty latać z wigilii na wigilię. Ciekawa jestem co na to TEŚCIOWA ;)
U nas jeszcze podwójna wigilia. Teściowa radzi sobie sama, bo robi naprawdę niewiele i proponowanej pomocy nie chciała.
Ale w domu rodzinnym gdzie obecnie mieszkamy niestety mama popada w tę świąteczną paranoję. Rozmawiając z nią w zeszłym tygodniu pytam „Jak ogarniamy świąteczne przygotowania, tak żeby się nie zajechać?, na co mama: „Biorę urlop w tygodniu to posprzątam, a pierogi, gołąbki, rybę to w sobotę, placki w piątek, sałatki też w sobotę. Spokojnie damy radę”.
Usłyszała ode mnie, że chyba oszalała, bo jak zwykle wszystko zwaliło się na jeden dzień i znów się skończy tym, że w samą wigilię od rana do samej kolacji spędzi przy garach.
Nie patrząc na to, że prawie się obraziła, że odpuściłam stypę na którą cała rodzina szła, ja wróciłam do domu i ulepiłam uszka. W tygodniu robię pierogi, mimo, że też średnio się ten pomysł spodobał – „bo jak to tak, z zamrażarki, a nie świeże”.
DOŚĆ! Przez taką gonitwę naprawdę zatraca się cała „magia” świąt, bo wokoło same kłótnie o to, że ryba nie gotowa, że ktoś w kuchni non stop, a drugi się nie domyśli, żeby zamieść podłogi.
Za rok szykuje się wigilia już na swoim – tzn. wszyscy do nas. Ale nie ma szans, żebyśmy sami we dwójkę mieli się zajechać. Rozdzieli się zadania, tak, żeby w końcu każdy miał chwilę na oddech.