Miałam się w ogóle nie porywać na to wyznanie, ponieważ zazwyczaj generuje ono dwa obozy kobiet, które czasami ścierają się ze sobą niepotrzebnie. A ja ostatnio staram się unikać tematów kontrowersyjnych, bo cenię sobie pewien spokój w komentarzach i brak przekleństw w moją stronę na skrzynce mailowej. ;-)
Doszłam jednak do wniosku, że ten temat to żadna próba szukania sobie problemów! Wręcz przeciwnie! Dzisiejszym postem bardzo chciałabym zjednoczyć nas wszystkie, pokazując, że na każdego przyjdzie odpowiednia pora. Na jednych przyjdzie ona wcześniej, na drugich później. Pewne jest jedno – zdecydowanie warto doświadczyć „kobiecego come backu” po latach przewijania pieluch, chodzenia w wiecznie upieprzonej marchewką bluzce i spodniach dresowych, które mają więcej dziur niż regularnych przeszyć. ;-) Znam to z autopsji! :D W zeszłym roku, jakoś przed wakacjami, złapałam się nad tym, że po raz drugi otworzyłam drzwi kurierowi w rozpiętej po karmieniu bluzce i spodniach ciążowych do połowy miednicy spuszczonych, bo co chwilę mi z tyłka zlatywały, co już było jakby poza moją świadomością i stało się rutyną, że je podciągam co parę sekund. ;-)
Ale te czasy minęły. Całkiem niedawno wspominałam Wam na moim Instagramie, że zaszła we mnie przemiana. I nie tylko widać ją na zewnątrz, ale przede wszystkim dostrzegam ją w sobie! Co takiego się zmieniło? Przestałam traktować siebie jak człowieka gorszego sortu, który najpierw ma obowiązek nakarmić i napoić całe stado, a na sam koniec (o ile w ogóle coś zostanie), to sam zje ochłapy.
Wiecie, kiedy zaszło we mnie takie przebudzenie, że zorientowałam się, że siebie zaniedbuję?
Kiedy wstałam kiedyś z łóżka synchronicznie z moim mężem i zaczęłam od standardowych zajęć, jakie wykonuje matka trójki małych dzieci. Przewinęłam Gaię. Teośkowi dałam kaszkę. Starszakowi ogarnęłam jakieś tosty. W międzyczasie „ogarnęłam”, że mój M. właśnie kończy jeść swoje śniadanie. A ja, jak na ofiarę własnego losu przystało, zamiast zjeść smaczne i niespieszne śniadanie, to narzuciłam sobie tysiąc spraw na głowę, aby pomyśleć o sobie dopiero na samym końcu. Przyzwyczaiłam mojego Męża do tego, że poranne obowiązki związane z dziećmi należą do mnie, mimo że o poranku równie dobrze moglibyśmy się podzielić obowiązkami. Czy to była wina mojego Męża, że miał w dupie fakt, że żonka zasuwa? Absolutnie nie. Ja przyzwyczaiłam go do tego, że robiłam to wszystko, to on, korzystając z okazji, zajmował się zapełnianiem swojego brzucha. Logiczne? No, logiczne. :D
Wiecie, co się zmieniło od tamtej pory? Od tamtej sytuacji, w której załapałam „klasyczny orient” na moje potrzeby, jak tylko wstawałam z łóżka o poranku, to zabierałam się za robienie śniadania dla samej siebie. A to sobie pokroiłam pomidorki. A to dorzuciłam do nich mozzarelkę. Wtedy Gaia zazwyczaj zaczynała marudzić, że matka się nią nie zajmuje. No, to ja „sruuuu” dziewuchę na kolana Taty i dalej dorzucałam bazylię, trochę soli himalajskiej i oliwy. I zaczynałam powolne przeżuwanie. Czy się facet wkurzył, że on teraz musi poczekać na swoją kolej z pierwszym posiłkiem? Absolutnie nie. Przyjął chyba wtedy jakoś naturalnie do wiadomości, że żonka teraz ma czas dla siebie. Próbował przez chwilę zmienić wartę i rzucić mi młodą na kolana, ale jak z lekka warknęłam:
– Jak zjem, to się młodą zajmę. Ale teraz ja jem śniadanie, a Ty chwilę poczekasz.
To on wtedy zrozumiał, że zaczynają się w domu pewne zmiany!
A później poszło mi już z tymi zmianami taśmowo, bo nabrałam pewności, że jak nie zawalczę o siebie, to nikt nie zawalczy o mnie! Liczycie, że każdy facet domyśli się, że my potrzebujemy fryzjera, manicure albo samotnego wypadu do drogerii po wybadanie, co tam na rynku maseczek do twarzy i lakierów do paznokci się pozmieniało? No, co Wy! Nasza w tym rola, aby zdobywać nasz kobiecy teren na nowo.
Kilka tygodni temu dostałam mail, który totalnie mnie rozwalił, ale jednocześnie uzmysłowił mi, że długa jeszcze droga przed nami, kobietami! Napisała do mnie Marysia:
– Pani Magdo, czy myśli Pani, że mogłabym poprosić mojego męża o to, żeby raz w tygodniu zajął się naszym synkiem na godzinę czy dwie, żebym mogła spotkać się z kimś czy zrobić zakupy? Mieszkamy na wsi, a od roku nie byłam w mieście ani nigdzie, bo nie wiem, czy on sam da sobie radę.
I co byście odpowiedziały na taką wiadomość?
Marysia, kochana, leć do tego miasta czym prędzej! Rzuć brzdąca na kolana Taty i nie wahaj się ani przez chwilę! Nawet nie pytaj, czy możesz. Jesteś przecież dorosłą kobietą, a nie psem w klatce, który aby dostać kość od „pana”, musi swoje odstać, odszczekać i odpokutować błagalnym wzrokiem i ze spuszczonymi uszami!
Bycie matką nie oznacza, że musimy składać siebie w ofierze. Jasne, idziemy na pewne kompromisy, ale jak każdy przy większej, życiowej zmianie. Walczmy o siebie. Nie izolujmy się od świata i pielęgnujmy nasze kobiece „Ja”. To zaprocentuje!
PPS. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu. ❤ Jeśli zgadzacie się z jego przesłaniem i macie ochotę puścić go dalej w świat – z góry dziękuję! :*
Brak komentarzy