Przyznam, że temat ten nie dotyczy mnie jeszcze jako mamy, ale doskonale znam go z mojego dzieciństwa! Wręcz znam go wyborowo!
Jako sześcioletnia dziewczynka, dość nieśmiała, bardzo często byłam przez rówieśników proszona o to, abym przyniosła z domu „coś słodkiego”. Sytuacje te miały miejsce zazwyczaj po szkole. Kiedy zostawiłam już szkolny plecak w domu i zjadłam obiad, to pędziłam na plac zabaw, aby spotkać się z koleżankami. Większość z nich była w moim wieku lub ode mnie starsza.
Nie wiem, skąd wziął się ten trend, że zaczęłam być pytana o to, czy przyniosę z domu coś słodkiego, ale w pewnym momencie stał się on normą! Ja bałam się nie przynieść ze sobą niczego, ponieważ bałam się odrzucenia. Bałam się też jednocześnie powiedzieć mamie, że jestem proszona, żeby przynieść a to kanapki, a to batoniki, cukierki. Skutkowało to tym, ze wynosiłam z domu różne smakołyki po kryjomu bojąc się, że jeśli ich nie przyniosę, to dzieci przestaną mnie lubić… Dzieci, o których mowa, raczej nie należały do zamożnych. Z perspektywy czasu patrząc na to myślę, że w domach się nie przelewało a te słodycze, które przynosiłam, czy kanapki, zaspokajały ich głód i niedostatki … :(
Piszę o tym nieprzypadkowo, ponieważ przed niespełna godziną dostałam wiadomość od Kasi i to ona zainspirowała mnie do zadania Wam dzisiejszego pytania.
Kasia napisała (tekst edytowany tylko „kosmetycznie”)
” Witaj, Szcześliva. Piszę, bo chciałabym, abyś na swym blogu spytała inne Czytelniczki, jak zapatrują się na mój (albo tylko mi się tak wydaje) problem:-)
Otóż moja 6-letnia córka „spiknęła” się ostatnio z trójką dzieci naszej nowej sąsiadki. Niby wszystko fajnie, młoda ma się z kim bawić, ale córka non stop przychodzi po coś słodkiego. Na początku dawałam, bo fajnie, że ma koleżanki. Niestety, z czasem się to nasiliło. Córka wynosi kabanosy kupowane specjalnie dla niej, winogrona. Raz sama słyszałam, jak mówiły jej, żeby przyniosła chleb z nutellą. Ja rozumiem, że to są dzieci i trzeba uczyć dzieci się dzielić, ale to tylko córka non stop przynosi słodkie albo coś innego.
Mama dzieci ma 500 plus na wszystkie dzieci (nie jest to przytyk, broń Boże tylko stwierdzenie faktu), dodatkowo rodzinne, paznokcie zrobione a dzieci biegają od 10 na dworze i dopiero o 15-16 są wołane na obiad. I finito, znowu do 20-21 na dworze.
Nie chce, żeby córka wyniosła z tego, że nie można się dzielić, ale nie chcę też, żeby ją wykorzystywali. Poza tym, nie stać mnie, żeby dokarmiać cudze dzieci. Co o tym myślisz? I jak myślą Czytelniczki?
Kasia „
Czy ja bym coś zrobiła w tej sytuacji? Dobre pytanie! Mając za sobą swoje doświadczenia z dzieciństwa uważam, że warto, abyśmy jako rodzice uczyli naszych dzieci asertywności. Sztuka odmawiania, wyraźnego stawiania granic jest cholernie ważna w życiu. Wiem, łatwo się pisze, gorzej się to wprowadza w życie…
Ja rozumiem standardowy poczęstunek, który odbywa się sporadycznie i jest okazjonalny. Ale jestem za tym, aby postawić wyraźną granicę. Po pierwsze dać córce do zrozumienia, że to nie jest naturalne, aby wynosić połowę lodówki z domu. Nie jest również naturalne to, że jest proszona o to, aby przynosić i karmić codziennie innych.
Porozmawiałabym z córką i może zasugerowała, aby poprosiła koleżanki, by smakołyki przynosiły naprzemiennie. Raz ona, a raz jej koleżanki. Druga opcja, brutalniejsza, zakładałaby zakończenie procederu dzielenia się wszystkim, czym tylko popadnie. Ja jestem zdania, że zabawa na podwórku to zabawa na podwórku. A jedzenie może warto mieć pod kontrolą i spożywać je wyłącznie w domu?
Ciekawa jestem, jak Wy zapatrujecie się na tę kwestię. Co byście zrobiły w sytuacji Kasi? A może jest złoty środek, aby nie doprowadzić do wrogości ze strony dzieci a jednocześnie pokazać swoje jasne stanowisko, że nie godzimy się na „dokarmianie” cudzych dzieci?
P.S. Będę wdzięczna jeśli zostawicie po sobie ślad na facebooku czy w komentarzu, jeśli udało się Wam przeczytać dzisiejszy post :*
Uściski!
M.
3 komentarze
Ja jestem za tym, aby w miarę możliwości uczyć dziecko, że jedzenie/spożywanie posiłków odbywa się w domu, a pije się tylko to, co przygotuje czy kupi mama. Wiem, że czasem ciężko będzie to egzekwować i nie mówie tu by jak szeryf stać na drodze swego dziecka za każdym razem ale myślę ze warto sprobować wprowadzić taki nawyk. Mówię to jako mama ponad 3 letniej dziewczynki, która karmiona jest zdrowo, nie jest to dieta „zero cukru” czy „zero glutenu”, ale z pewnością tego cukru jest duuużo mniej niż widzę u jej równieśników czy z przedszkola, czy z podwórka. Nie widzę potrzeby, aby idąc z córką na plac zabaw zabierać ze sobą dwa opakowania mamby, 3 kinderkanapki i milkiwaya. Jest tylko woda. Inne mamy tak niestety robią (mamy sąsiadki, które również do domu mają całę 2 minuty drogi). Sądzę, że za kolejne 3 lata mi będzie łatwiej niż „im” uczyć swoje dziecko, że nie ma podjadania na podwórku, brania cukierkow od obcych (cukierkó albo i nie-cukierków), skakania z lizakiem w buzi, picia coli w 5 osób z jednej butelki. No ale może się mylę, czas pokaże.
Jestem wprawdzie z pokolenia waszych mam. Za moich czasów klucze leżały pod wycieraczką, a gdy babci nie było w domu, na obiad zapraszali sąsiedzi. Ale ja nie o tym. Dziecko miałam w późnym wieku. Gdy był w wieku ośmiu lat (akurat wtedy przeprowadziliśmy się do nowego domu), po szkole w domu odwiedzały go niekiedy inne dzieci. Bardzo często była to dziewczynka z jego klasy – tutaj akurat znałam sytuację rodzinną – tata pracujący za granicą i raczej nie skory do łożenia na dzieci mama często na popołudnia, w domu starszy brat- zbuntowany nastolatek. Mała zawsze korzystała z propozycji zjedzenia. Druga dziewczynka rok młodsza. Pamiętam jak dzisiaj, gdy zjadła u nas po raz pierwszy obiad (ziemniaki pure, jako sadzone, szpinak i mizeria), tak szczerze się zachwyciła, że to „ takie dobre, pyszne”, że do dzisiaj mam tą scenę przed oczami. Pamiętam także, jak kiedyś przyszła, syna nie było, powiedziała dzień dobry i poszła się bawić do jego pokoju. Nie wiedziałam jak się zachować – w końcu delikatnie ją wyprosiłem. 2 miesiące później, prosto spod szkoły została zabrana do pogotowia opiekuńczego. Później się dowiedziałam, sytuacja raczej typowa, matka z problemem alkoholowym pięcioro dzieci różnych ojców, z nią dwójka. Dziećmi próbowałsię zająć schorowany dziadek, nie dał rady. Do dzisiaj mam wyrzuty, ze przynajmniej mogłam to dziecko częściej „dokarmić”, bo w tej rodzinie raczej bywałych problemy z ciepłym posiłkiem. Dodam jeszcze, że mała była zawsze czysto ubrana i zewnętrznie można by pomyśleć że wszystko OK. Nie jest to sytuacja która dotyczy telefonów, internetu, czy nawet słodyczy. Jeśli jednak chodzi o jedzenie, a nie jest to problemem dla rodzinnego budżetu – niech wasze dzieci „dokarmiają”.
Halina
Też się zetknęłam z tym tematem, do syna przychodzili koledzy nie brali swojego picia i on codziennie przybiegał do domu po soczki brał dla siebie i dla nich. Wytłumaczyłam synowi że jeśli koledzy chcą pić to niech im naleje do kubka wody z dzbanka a nie wynosi soków. Więcej nie chcieli pić. Myślę, że nie powinno się dokarmiać ,już na pewno nie codziennie i regularnie. Czasem można dzieciom coś przynieść , ale tylko czasem. Picie niech przynoszą swoje albo po prostu zwykła woda i tyle.