Oczywistym jest fakt, że cała ta sprawa z wirusem mocno namieszała na wielu płaszczyznach naszego życia. Mogłabym zdecydowanie wymienić o wiele więcej minusów niż plusów tej sytuacji, chociaż wiem, że są osoby, które w obecnej sytuacji widzą same plusy. No ja do nich się nie zaliczam, gwoli jasności. ;-)
Jednak ponieważ od jakiegoś czasu staram się dopatrywać w każdej sytuacji plusów (zamiast biadolić i narzekać, jak to miewałam kiedyś w zwyczaju), to i w tym koronawirusowym temacie znalazłam niepodważalny plus, który dotyczy naszej rodziny. Nie wiem, czy zgodzicie się ze mną i u Was od jakiegoś czasu wygląda to podobnie, jednak…
Odkąd w naszym przedszkolu nie są wpuszczane dzieci nawet z katarem, to moi chłopcy nie chorują!
Przypadek?! Nie sądzę!
Może powinnam była inaczej sformułować poprzednie zdanie, bo to raczej nie odbywa się tak, że rodzic teraz przyprowadza przeziębione dziecko do przedszkola, a panie na wejściu mówią coś w stylu:
„O nie, Arturku. Z takim przeziębieniem to my Cię nie wpuścimy.”
One raczej nawet nie mają szansy wypowiedzieć takiego zdania, bo żaden (rozsądny) rodzic z katarem, kaszlem, gorączką czy innymi objawami infekcji już nie przyprowadzi dziecka do przedszkola.
Zapewne wygląda to tak, że rodzic wiedząc, że jego dziecko ma katar czy inne objawy infekcji, czuje pewnego rodzaju presję i powagę sytuacji zarazem, bo wie, że nawet ten niby niewinny katarek jest czerwoną kartką i wejścia na przedszkolne boisko nie ma po prostu. ;-) Czyli potrzeba było do takiego obrotu sprawy koronawirusa, aby to się zmieniło… Myślę sobie głośno, że jest to bardzo prawdopodobne, że gdyby nie koronawirus i te wszystkie obostrzenia, to jego dziecko byłoby przez niego przyprowadzone z owym katarkiem do przedszkola. :D Bo tak, bo mu wolno, bo to tylko niewinny katarek, bo w sumie katarek to przecież nie wypruwający płuca kaszelek, bo katarek to nie choroba. I tak dalej. ;) Tłumaczyć można to na wiele sposobów. ;)
I to jest ten cały, wielki plus – otóż odkąd te dzieciaki z katarem, kaszlem czy innymi objawami infekcji nie przychodzą do przedszkola, to moje dzieci są zdrowe. A zdrowe będą niebawem już 3 miesiące, bo w przedszkolu zawitały jakoś w maju! Gdzieś tam po drodze mojemu Starszakowi trafiła się jakaś biegunka jeśli dobrze kojarzę, spowodowana prawdopodobnie niestrawnością, ale chłopak został wtedy w domu i poszedł do przedszkola dopiero po paru dniach, aby wykluczyć jakieś rotawirusy i resztę i by nie zarażać innych dzieci.
Ba, ja bym poszła nawet dalej z tą moją tezą! Bo policzyłam właśnie, że moje dzieciaki nie chorują o wiele dłużej niż te 3 miechy!
Bo nie chorują odkąd jest epidemia, czyli od marca! A to daje nam prawie 5 miesięcy!
Czyli odkąd osoby z infekcją, katarem, kaszlem czy gorączką zostają w domu zamiast pałętać się po miejscach publicznych zarażając przy tym innych.
I ja chciałabym, aby takie zasady zostały z nami już na zawsze. Ja rozumiem, że one nie są w smak części społeczeństwa, bo przecież przyzwyczajono się, że przeziębienie, katar i kaszel to w sumie jeszcze nie choroba, ale to właśnie ten kaszel i to kichanie rozsiewa wirusy i zaraża innych. Doskonale pamiętam sytuację z naszego pobytu w Stanach Zjednoczonych sprzed kilku lat, że nie było społecznego przyzwolenia na to, aby osoby przeziębione, z katarem czy kaszlem, chodziły do pracy czy spotykały się towarzysko. Dlaczego? Bo wiedziały, że swoją nonszalancją zarażają innych. M.in. w ten sposób okazywały innym szacunek – zostają w domu, kiedy sami są chorzy, aby nie powodować u innych dyskomfortu i nie odcinać ich od możliwości chodzenia do pracy. Proste? Proste? Nie patrzyły tylko i wyłącznie na własny czubek nosa. A niedostosowywanie się do tych ogólnie przyjętych zasad było źródłem komentarzy i powodowało pewnego rodzaju wykluczenie z towarzystwa.
Jesteś przeziębiony = rozsiewasz zarazki = zostajesz w domu.
Kilka dni temu moja imienniczka Magda napisała do mnie wiadomość. We fragmencie jej maila była bardzo celna obserwacja.
” [….] Ta epidemia u nas to błogosławieństwo. Przepraszam, że to tak w ogóle nazywam, ale takie są fakty. […] W zeszłym roku moje dwuletnie bliźniaczki i czterolatek non stop lądowali u pediatry i w szpitalu. Spędziliśmy w szpitalach prawie cały zeszły rok. Z przedszkola przynosili wszystko co tylko możliwe. Od marca tego roku aż do teraz ani razu mi nie zachorowali, rozumiesz to? A mamy już sierpień. Może nareszcie inni rodzice zrozumieli, że żłobek i przedszkole to nie przechowalnia i mają obowiązek pilnować tego, aby tylko dzieci bez widocznych objawów infekcji przychodziły do przedszkola. W zeszłym roku na leki i wizyty u specjalistów od lutego do czerwca tylko wydałam ponad 4 tysiące złotych. W tym roku od marca ani złotówki! W zeszłym roku jakoś żaden rodzic przyprowadzający swoje przeziębione dziecko do przedszkola nie kwapił się, aby złożyć się na leki na moje dzieci, dzieci innych rodziców i prywatne wizyty lekarskie. Każdy patrzył tylko na swój czubek nosa. Odkąd są jasne zasady nareszcie panie w przedszkolu mają narzędzie, aby zastopować tych rodziców, którzy wcześniej mieli to gdzieś, że inni się od ich dzieci zarażają. Oby tyko te zasady zostały. […]”
I tym akcentem chyba zakończę dzisiejszy post. To nie przypadek, że nasze dzieci od marca właściwie nie chorują. To wynik tego, że chore dzieci zostają w domach i nie zarażają innych.