Temat odporności wraca jak bumerang każdej jesieni i zimy. Jednym wychodzi już uszami i przyznam Wam rację, bo i mnie zaczyna on pomału irytować.
Szczególnie wtedy, gdy wydaje mi się, że moje dzieciaki takie niby zdrowe, a jednak pewnego dnia wszystko szlag trafia i zaglucone chodzą po kolana. I ja rozkładam wtedy ręce. Ale powiem Wam, że porównując poprzedni rok do obecnego, to mamy niemalże 500% poprawę! Bo od września moi chłopcy tylko raz przeszli infekcję, i to taką bezgorączkową i tylko z katarem. Także wdrożenie planu hartowania ich latem, dbałości o dietę i trzymanie się kilku żelaznych zasad dało genialne efekty! Mogę sobie przybić piątkę i robię to z dziką przyjemnością, bo rok temu miałam ochotę strzelić sobie w łeb.
Wspominałam Wam już o oczyszczaniu nosa wodą termalną przynajmniej raz dziennie, dzięki czemu w delikatny sposób oczyszczam im i sobie śluzówkę z zanieczyszczeń, i zapobiegamy jej wysuszeniu o co nietrudno, gdy sezon grzewczy w pełni. Pisałam też o częstych spacerach, nawet gdy na zewnątrz szaro, buro, zimno, mokro i ponuro. Choć trudno się tego trzymać, gdy na zewnątrz pada kolejny dzień, to my jednak staramy się wtedy wyjść chociaż na pół godziny. Kalosze na nogach, parasolki w ręku i robimy skoki po kałużach.
Ale oprócz ograniczenia cukru (co naprawdę pomaga nie tylko w poprawie odporności ale i poprawie apetytu u niejadków szczególnie), jest jeszcze jedna rzecz, którą wprowadziłam u moich dzieciaków od roku. Tak naprawdę to za namową naszej pani pediatry, która co jakiś czas sprawdza mnie i zagaduje w kwestii dbałości o dziecięcą odporność.
Nie ukrywam, że w dobie „leków na wszystko”, które co chwilę podsyłają mi znajomi, których dzieci non stop chorują, to ten lek na odporność uważam za najlepszy! Nie tylko naturalny, ale i ogólnodostępny. I niech się śmieją ze mnie ci, którzy uważają, że to są bujdy i mogę sobie budowanie dziecięcej odporności tym sposobem między książki włożyć, ja jednak uważam, że to jedna z lepszych recept, jakie kiedykolwiek dostałam!
To, że odporność człowieka w znacznej mierze pochodzi z jelit, dowiedziałam się od lekarki moich dzieci. Pokiwałam najpierw rok temu głową, ale kiedy się doszkoliłam, to okazało się, że to nie jest ściema.
Kiszonki!
Kiszonki są naturalnym probiotykiem, korzystnie wpływającym na mikroflorę jelit. To już nie jest żadna tajemnica ani żadne odkrycie, że odporność pochodzi właśnie z tego organu naszego ciała. Między innymi dlatego właśnie jedzenie kiszonych warzyw pozwala zmniejszyć częstotliwość zachorowań i zwiększyć odporność. Wg wielu publikacji aż 80% komórek naszego układu odpornościowego znajduje się w w ściankach naszego jelita, a jego błona śluzowa jest największą powierzchnią naszego ciała, która pod wpływem niekorzystnych czynników traci swoją szczelność.
Dobre bakterie pozwalają na jej szybką regenerację, co z kolei umożliwia skuteczną ochronę przed toksynami i bakteriami chorobotwórczymi. Dlatego tak istotne jest odpowiednie odżywianie i dostarczenie cennych bakterii, które znajdziemy w kiszonkach dobrej jakości.
Co zawierają w sobie kiszonki, że są takie korzystne dla naszego organizmu i jego odporności?
Są one cennym źródłem kwasu mlekowego. Co zatem robi ten kwas mlekowy, tak na chłopski rozum? Kwas mlekowy, który powstaje w trakcie fermentacji, reguluje pracę naszego układu trawiennego, korzystnie wpływa na florę bakteryjną i pomaga oczyścić ciało ze zbędnych składników. Ponadto wspomaga trawienie i ułatwia wchłanianie substancji odżywczych (np. żelaza). Jest również niezbędny do syntezowania witaminy K i witamin z grupy B.
Dlaczego nie kupuję kiszonek w sklepach, a wolę zrobić je sama bądź poprosić o ich zrobienie babcię lub teściową?
Ponieważ te sklepowe kiszonki co prawda są poddawane procesowi kiszenia, ale często jest to proces sztucznie przyspieszany, podczas którego kiszone warzywo nie zawiera już takiej ilości np. kwasu mlekowego, jaką zawierałyby kiszonki robione w tradycyjny sposób. Ilość tych dobrych bakterii w produkcie sztucznie przyspieszanym jest zdecydowanie mniejsza, niestety :(
Może mam szczęście, że moje dzieci kiszonki uwielbiają, ale powiem Wam, że to też kwestia przyzwyczajenia. Bo jeszcze rok temu mój starszak nie do końca za nimi przepadał. Ja obecnie po każdym śniadaniu podrzucam chłopakom miseczkę kiszonych ogórków albo cukinii, i oni się tym zajadają i … proszą o jeszcze! Junior dopiero tego lata rozpoczął swoją przygodę z kiszonkami, bo warto je wprowadzać ok. 1,5-2 roku życia. W tym roku zakochałam się właśnie w kiszonych mini-cukiniach. Są delikatniejsze niż kiszone ogórki i jest mniejsze ryzyko nieprawidłowego ich pogryzienia przez małe dzieci niż to może mieć miejsce przy np. ogórkach.
Ponadto… kurczę, nie ukrywam, że i ja o dziwo się trzymam bez większego chorowania w tym roku co chwilę podgryzając kiszonki, podczas gdy w trakcie poprzednich ciąż zaliczałam co najmniej 2-3 infekcje, które mnie totalnie rozkładały.
Zdrowej (kiszonej) jesieni! :* Trzymajcie się bez chorowania!
P.S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu ❤ Możecie go też udostępnić swoim znajomym. Dziękuję! :*
5 komentarzy
A kisić można prawie wszystko! W Poznaniu widziałam na targu kupę różnych ukiszonych warzyw. Nie wiedziałam, co mam kupić, taka byłam ciekawa!!!!Pycha!
My praktykujemy po ćwierć szklaneczki soku z kiszonej kapusty. Ja jestem zdrowa ale dziecię już niekoniecznie….
U mnie nie ma szans na zjedzenie przez syna czegokolwiek kiszonego, a córka musi jeszcze podrosnać. Za to my rozpoczynamy przygodę z naturalnymi jogurtami robionymi w domu dr. Kempisty. Zawieraja bardzo dużo żywych kultur bakterii. Jutro pierwsza próba, zobacze czy dzieciom będzie smakowalo :)
A czy można prosić o przepis na te kiszone mini cukinię?
Moje też uwielbiają kiszonki babci :)