Nie wiem, czy należycie do kobiet, które mają raczej sztywny kręgosłup moralny w kwestiach okołopartnerskich czy też jesteście elastyczne i próbujecie naginać rzeczywistość pod siebie. Ja do tej pory byłam święcie przekonana, że nie ma najmniejszych szans, aby mój mąż się na mnie kiedykolwiek zawiódł albo „przejechał”.
Do czasu.
Nie wiem, co mnie ostatnio podkusiło, ale doszłam do wniosku, że idę na całość mimo że chłopcy byli tego dnia wyjątkowo marudni. Ale to naprawdę wyjątkowo. Powiedziałam bezpardonowo, że zostawię go samego z dziećmi a ja ogarnę się w tym czasie w łazience. Maseczki, peelingi, może nawet o jakiś pedicure zahaczę [choć przy obecnym zapuszczeniu, to raczej temat na dwie godziny :D] M. zaproponował, że w tym czasie wyjdzie z nimi na spacer. Pomyślałam, że to bosko, bo już odrobinę mam dosyć ich marudzenia i codziennego stukania do drzwi łazienkowych, nawet jak znikam tam na 30 sekund.
Rozebrałam się. Puściłam wodę i poczekałam moment aż się zagrzeje.
Wzięłam najpierw do ręki resztki peelingu cukrowego i zaczęłam sobie peelingować szyję, później ramiona, dekolt. I jechałam coraz niżej. Wydawało mi się, że usłyszałam, że ktoś wchodzi do łazienki, ale pomyślałam, że się przesłyszałam. W końcu chłopcy mieli już być na spacerze a nikogo poza nami w domu nie było. Drzwi kabiny prysznicowej całe zaparowane, bo ja z tych, co to peelingują się, gdy leci na mnie bardzo ciepła woda. Dopiero na koniec puszczam chłodny strumień. Trę drobinki cukru i kawy w siebie, nucę pod nosem tę nową reklamę jednej z sieci komórkowych. Wyję jak durna na całe gardło:♫ są takie mi sie chcę, które z domu wyciągają mnieeee! ♫. Cokolwiek to znaczy, ale tak mi te bzdurne słowa utknęły w głowie, że trudno, aby z niej wyszły ;-)
Nucę, trę w siebie ten przeklęty peeling i znowu nucę. Spłukuję całość ze mnie, ale pewnie wiecie, że te cukrowe peelingi z kawą to ustrojstwo jakich mało. Nie tylko nie chcą się dobrze spłukać z ciała, ale później oblepiają całą kabinę i trzeba z tym walczyć. Opłukuje kabinę więc po raz pięćdziesiąty. Patrzę na moje łydki. Fiuuuu – pomyślałam. Zaszalałam z tym owłosieniem :D Sięgam po moją maszynkę i … fuck! Nie ma jej. Szukam za szamponami. Nie ma. Szukam za odżywkami. Nie ma. Szukam w okolicy rękawic prysznicowych – nie ma. No nie ma jej! Jak zwykle, gdzieś się zapodzieje. Ale srebrzy mi się w oczach srebrna maszynka mojego męża, ta z tych pancernych. Co to można nimi sianokosy uprawiać. Myślę sobie – why (kur..a) not? Raz kozie śmierć. Z duszą na ramieniu, cała zestresowana niepewnie po nią sięgam. Biorę piankę. No tę męską, bo one to cholera mają najlepszy poślizg. Ostrze kieruję w strony łydki i …. nagle słyszę niemalże podskakując po sufit i próbując zatrzymać w klatce piersiowej moje serce:
– Wiedziałem, że Cię z nią zobaczę i złapię na gorącym uczynku! Ha! Tak się zastanawiałem właśnie, kto mi od czasu do czasu podkrada maszynkę i odkłada ją na inne miejsce!
Jaki z tego morał? Drogi Mężu. Na Walentynki poproszę o voucher na laserową depilację, a co! ;-)
Brak komentarzy