Była już noc. Leżałam w łóżku planując, jak będzie wyglądał mój dzisiejszy dzień. W myślach sprawdzałam, czy zapakowałam chłopakom na trening wszystkie potrzebne rzeczy. Odhaczyłam też, czy nalałam im wodę do bidonów. Zweryfikowałam w pamięci, czy strój na WF mają przygotowany. To jest mój codzienny rytuał, że upewniam się wieczorem, czy wszystko jest na swoim miejscu.
Jak tylko mogę unikam porannego pośpiechu, w trakcie którego wiele kwestii może mi umknąć, a później gonię swój własny ogon, co generuje nerwowość, której szczerze nienawidzę. Autentycznie, gdybym miała wybrać kilka rzeczy, których nie cierpię, to pośpiech i nerwowość byłyby w pierwszej piątce. Zabiera mi to energię, powoduje że niezwykle łatwo o jakąś kłótnię, a ja mam naprawdę ogromne postanowienie na ten rok, aby trzymać nerwy na wodzy i nie dać się porywać nadmiernym negatywnym emocjom. Jak ja to nazywam: szanuję swój spokój. ;-)
Sporo ostatnio czytam, a właściwie to słucham. Audiobooki ratują mnie jak nigdy.
Sprzątam kuchnię – włączam książki Yuvala Noaha Harariego.
Ogarniam łazienkę – zarzucam książkę „Chorzy ze stresu.”
Zasypiam – włączam ścieżki mindfulness, które pomagają mi się wyciszyć przed snem.
Gotuję – nie ma to, jak wejść w świat Agathy Christie i przypomnieć sobie jej najlepsze dzieła.
Słuchanie audiobooków mnie wycisza i to właściwie jeden z niewielu momentów, kiedy mam styczność z książkami. Jestem wieczorami tak zmęczona, że próby klasycznego czytania książek nie mają sensu. Oczy mi się zamykają po pierwszych kilku stronicach. Czy ktoś jeszcze w tym wszechświecie miewa podobnie? ;-)
Dzięki temu, że wczoraj wieczorem w myślach upewniłam się, czy wszystko przygotowane na dzisiaj, spałam w nocy ze spokojną głową. I nawet dość późna jak na poniedziałek pobudka o 7.30 i zbieranie wszystkich z łóżek nie wytrąciła mnie z rytmu. O dziwo wszyscy całkiem szybko się ubrali, kaszka pita przez słomkę poszła w ruch, u starszaka płatki śniadaniowe z mlekiem, i o 8.00 stali już w drzwiach gotowi do wyjścia. Mój M. zabrał całą trójeczkę do szkoły i przedszkola, obwieszony torbami, plecakami i tornistrami. Wyglądał jak rasowy wielbłąd, który zagryza zęby, że teraz przed nim kolejna przeprawa przez wirtualne bagna usłane zbieraniem kamyczków z chodnika, liczeniem kostki brukowej w jednej linii i próbą liczenia gołębi, które usadowiły się przy jednej z okiennic.
Mój M. doskonale znał moje wczorajsze postanowienie – od dzisiaj miałam ruszyć z chodzeniem na dłuższe spacery, marszo-biegi czy jak je tam zwać. ;-) Co prawda już tydzień temu poczyniłam pierwsze ku temu kroki, jednak szybko poległam – zupełnie zapomniałam, że przecież trafiłam ze spacerowymi treningami akurat na pierwsze dni mojego cyklu.. Ja wtedy jestem nie do życia…
Ale było minęło. Dzisiaj miałam rozpocząć spacery z nową energią i nowym trenerem, którym jest … mój M.! :D uznaliśmy, że taka 1 godzina dziennie, którą możemy spędzić razem, bez dzieci, jest warta tego, aby przearanżować nasz kalendarz i znaleźć te 60 minut dla ruchu fizycznego każdego dnia. Mój M. z ruchem na co dzień nie ma najmniejszego problemu – codziennie, zazwyczaj późnymi wieczorami biega po kilka-kilkanaście kilometrów. Ja odkąd nawiedziła nas pandemia, a następnie doznałam kontuzji stopy, zapomniałam o ruchu fizycznym, na moje nieszczęście. Właściwie to nawet nie zapomniałam – ja zawsze doskonale wiedziałam, że trzeba się ruszać, ale za wszelką cenę szukałam wymówek, co by tu zrobić, aby jednak nie ruszać się wcale… No i dupa urosła. Czas nazywać rzeczy po imieniu.
I w ten oto sposób, po wielu miesiącach bezruchu, i setkach godzin wymówek, znalazłam się w punkcie, w którym jestem obecnie i z którego mam zamiar się odbić.
Nawet nie mam odwagi się ważyć… Zerowa kondycja, tętno 120 na prostym odcinku. To samo za siebie mówi, że mogło już być tylko gorzej, a ja nie mam zamiaru skończyć za 10-20 lat jak pani w średnim wieku, która ledwo ma siłę wstać z krzesła nie mówiąc o tym, aby wejść bez zadyszki na 5 piętro.
Także ruszyłam dzisiaj dupsko i w asyście mojego M. zaliczyłam pierwszy szybki spacer. Ponad 6 km na liczniku, godzina naprawdę szybkiego marszu, i banan nie schodzi mi z twarzy. Co prawda nogi wchodzą mi w tyłek, ale czuję, że zrobiłam pierwszy krok, by zatrzymać popadanie w ruinę. :D Jednak zegarek z monitorowaniem tętna, tempa, dystansu to totalny majstersztyk. Zupełnie nie wiem, dlaczego rzuciłam go kiedyś w odstawkę, tymczasem on naprawdę motywuje człowieka do pokonywania kolejnych ograniczeń.
Od dzisiaj przez najbliższe tygodnie codziennie będę mobilizować się do ruchu. Nie jestem takim hardcore’em jak mój M., który nawet przy -15 stopniach Celsjusza i zaspach śniegu potrafi zrobić 15 kilometrów, ale obiecałam sobie, że jak nie uda mi się wyjść na zewnątrz, bo pogoda mnie uziemi, to chociaż zaliczę orbitreka.
Trzymajcie za mnie kciuki. Także niby nic wielkiego, ale jednak – ruszyłam dupsko. Zmobilizowałam się po raz nie wiem, który zawalczyć o siebie. Jak widać na moim przykładzie – sama dieta nie wystarczy, aby czuć się dobrze w swoim ciele. Muszę jeszcze ruszyć 4 litery i napierdzielać kilometry, aby wyginać śmiało ciało, czy to wchodząc po schodach, czy to uprawiając seks tudzież biegnąc za trójką dzieci, które mają lepszą kondycję od swojej matuli.
1 komentarz
O tak, ta godzina ruchu, ale też bycia sam na sam z ukochanym jest na pewno warta wysiłku :)