„Ciekawych” czasów dożyliśmy. A może właściwsze byłoby użycie słów „smutnych” i dających do myślenia? Sami ocenicie. Nie mam dzisiaj na myśli wojny za miedzą, inflacji i problemów, które one za sobą niosą. Choć nie da się ukryć, że dotykają one właściwie każdego z nas, i generują coraz większą ilość problemów oraz ludzkich zmartwień.
Dzisiaj chcę podzielić się z Wami myślą, która od kilku tygodni kołacze się w mojej głowie, odkąd tak naprawdę zawitaliśmy po raz pierwszy we Włoszech w tym roku, całą naszą rodziną. Ale o tym za chwilę.
Bo najpierw, zanim zacznę komentować nasz pobyt we Włoszech i zachowanie względem nas, pięcioosobowej rodziny (składającej się z trójki dzieci w wieku przedszkolno-szkolnym…), to chciałabym podzielić się z Wami spostrzeżeniami z naszej polskiej ziemi, wszak to tutaj spędzamy większość naszego rodzinnego życia. ;-)
Otóż mam wrażenie, że kiedy całą naszą piątkę (czyli nas dorosłych i trójkę dzieci) widzi obsługa jakiegoś miejsca w Polsce – czy to restauracji, czy kina, czy innego przybytku oferującego swoje usługi, to widzę na twarzach obsługi lekkie przerażenie, czasami wkurzenie naszą obecnością, mieszające się niekiedy z pewnego rodzaju łaską, aby nas obsłużyć. A ledwo postawiliśmy w tym miejscu naszą stopę! O uśmiechu czy jakiejś szczerej serdeczności można raczej zapomnieć na nasz widok. Był już nawet moment, w którym olewałam to obsługiwanie nas z wielką łaską, ale doszłam do wniosku, że ja wybierając dane miejsce i płacąc za obsługę oraz produkty, które zamawiam, oczekuję tego, że zostanę przyjęta z uśmiechem albo chociaż neutralnością. Nikt nie musi szczerzyć się do mnie z amerykańskim uśmiechem. Nikt nie musi uprawiać na nasz widok kizi-mizi skacząc wokół nas niczym kangur w trakcie rui.
Żeby było jasne – moje dzieci zachowują się jak … dzieci, a nie jak dorośli, którzy mają na karku 30 lat i są świeżo po kursie savoir vivre’u.
Dzieci, które gdy upadną, to zapłaczą (bo w przeciwieństwie do dorosłych nie potrafią jeszcze trzymać łez na wodzy).
Dzieci, którym czasami spadnie na podłogę jedzenie, bo jeszcze nie potrafią operować widelcem i nożem tak sprawnie, jak ich rodzice.
Dzieci, którym zdarzy się coś wylać, szczególnie jeśli mają do czynienia z nowymi naczyniami, których używania jeszcze nie opanowały w 100%.
Czasami, gdy zobaczą coś śmiesznego, to nie potrafią opanować emocji i śmieją się szczerze i długo. Bywa też, że głośno.
Czasami, gdy spadnie im na ziemię lód razem z wafelkiem, to nie są w stanie powstrzymać złości, łez czy krzyku. Bo dla nich jest to strata porównywalna z tym jakby nam, dorosłym, ktoś skasował nowy samochód.
A ja, jako ich mama, staram się zrozumieć ich emocje. Często trudne. Również dla mnie.
Gdy płaczą, to tulę.
Gdy krzyczą, to głaszczę i uspokajam tłumacząc.
Gdy upadną, to podnoszę, wycieram łzy, szukam plasterka i dmucham na ranę.
Gdy coś im upadnie z talerza, to podnoszę, usadawiam bliżej stołu, podsuwam krzesło, proszę o nachylanie się nad talerzem. A gdy jest więcej tego, co spadło, to przepraszam obsługę na bałagan i zostawiam większy napiwek.
Staram się mieć pod kontrolą zachowania moich dzieci, patrzę bacznym okiem na nie próbując je uczyć, jak się właściwie zachować w danej sytuacji.
Ale nie wszystko da się kontrolować. Nie wszystko da się przewidzieć. Nie jestem robotem.
Czy naprawdę ja wchodząc do jakiegoś miejsca w Polsce muszę w większości przypadków spotykać się z dziwnym wzrokiem obsługi, która już na wstępie mierzy mnie i pochopnie ocenia, że nie potrafię wychować dzieci, skoro jeszcze nawet nie zajęliśmy naszych miejsc?
Kilka tygodni temu szliśmy chodnikiem z moją trójką, a pani w podeszłym wieku w jednym z dużych, polskich miast krzyknęła w stronę mojego syna:
– I co się tak głośno śmiejesz? Ciszej nie można???
Do niespełna 7-letniego dziecka, który właśnie usłyszał od brata zabawny dowcip. Oczywiście, że przywołałam kobietę do porządku, czego zupełnie się nie spodziewała. I coś tam jeszcze pod nosem sobie mamrotała. Jej szczęście, że nie dosłyszałam.
Jakże ogromna przepaść nas dzieli z Włochami, którzy na widok dzieci rozpromieniają się! Uśmiechają od ucha do ucha. Ustępują miejsca w autobusach. W restauracjach często od razu zasypują kolorowankami, kredkami i pytają, czy może nie podać mniejszej porcji, innego dania, aby wpasować się w gusta dziecka. Donoszą serwetki, zaczepiają zalotnie i zagadują, aby rodzice mogli spokojnie zjeść. A gdy płaczą, to zabawiają, pytają, czy trzeba pomóc.
Dzieli nas przepaść z kierowcami włoskich autobusów, którzy na widok czekających na przystanku dzieci z rodzicami, uśmiechają się, często nie chcąc skasować za bilet dziec i krzycząc życzliwie, że to blisko i nie ma problemu.
Ze staruszkami idącymi o lasce, którzy zatrzymują się specjalnie na środku drogi, żeby uśmiechać się do dzieci, machać im z radością nie spuszczając z oczu.
Z młodymi kelnerami i kelnerkami, które z poczuciem humoru zagadują dzieci, „grożą” palcem z przymrużeniem oka, gdy dzieciom spadnie połowa zawartości talerza i bawią się z dziećmi w „akuku”, aby rozładować atmosferę?
Bez kija w tyłku.
Z poczuciem humoru.
Z lekkością i życzliwością.
W lipcu poszłam na jeden z krakowskich targów z moją córką. Pani z jednego ze stoisk zganiła moją córką za to, że oparła się ona o jej metalowy stragan, a tak naprawdę, to lekko go tylko dotknęła… Skwitowałam to krótko – bo skoro dziecko ważące nieco ponad 10 kilo może naruszyć konstrukcję straganu, to może przydałby się tutaj jakiś nadzór techniczny, który oceni, czy stragan w takiej formie jest w ogóle bezpieczny? Szybko się zamknęła.
Ja nie mam zamiaru przepraszać za to, że mam dzieci. Nie mam zamiaru się z tego faktu tłumaczyć. Nie będę też tolerować tego, że jestem oceniana z góry, zakłada nam się niecne intencje i zaburzamy czyjś spokój. Bo my naprawdę nie mamy takich intencji, aby wejść, zrobić rozpierduchę i zrobić wokół siebie hałas. Staramy się z całych sił i często udaje nam się wyjść bez trudnych emocji, strat w kubkach i bez wylanych płynów.
Po spokój zapraszam do lasu, a moje dzieci są częścią społeczeństwa i aby mogły się wśród niego poruszać sprawnie, to nie tylko potrzebują rodziców (z głową na karku, którymi staramy się z mężem być), ale potrzebują również życzliwego społeczeństwa, które pomoże nam te nasze dzieci wprowadzić w świat, który nie jest jeszcze przez nich do końca poznany.
Bez uprzedzeń, bez patrzenia na nas z góry.
P.S. Jeśli udało się Wam przeczytać dzisiejszy post, będę wniebowzięta, jeśli zostawicie po sobie ślad! Mam nadzieję, że Facebook Wam go (łaskawie) pokazał. ;-)
2 komentarze
A ja się nie zgodzę, mieszkam we Włoszech i chciałabym, by wszyscy wyciągali do mnie i moich córek ręce. Zdarzyło mi się jechać w tramwaju z kilkuletnim dzieckiem siedzącym na podłodze i tulacym się do mojej nogi, bo nikt mi nie ustąpił miejsca. W jednym z barów w Rimini córka spytała mnie się, dlaczego tamte dzieci ( włoskie) dostały kolorowanki a ona nie. Raz w cukierni nikt nas nie obsłużył, bo obcokrajowcy… Fajnie, że mieliście dobre doświadczenia, ale na codzien nie jest tak kolorowo jak w poście…
Mam troje dzieci w wieku 6,4 i 2 lata. Myślę,że niestety natrafiła pani na nie miłych ludzi. Badz mieli zly dzien (co tez zdarza sie kazdemu z nas). Mieszkam w województwie kujawsko-pomorskim i jeszcze nigdy nie spotkała mnie żadna przykrość odnośnie ilości i zachowania moich dzieci. Zachowują się odpowiednio jak na swój wiek. Płaczą ze zmęczenia, ze znudzenia, bo mają gorszy dzień. Mówią co uważają i to jest piękne i prawdziwe. Cieszę się, że i pani traktuje pociechy jak przystało na dzieci :) Zdarzy się, że coś wyleją, ale panie kelnerki reagują uśmiechem i mowia że nic się nie stało. Dzieci dostają cukierka a my z mężem doceniamy ich podejście napiwkiem. Myślę że dobrym rozwiązaniem jest wybieranie lokali przystosowanych dla rodzin z dziećmi. Z miejscem, tzw kącikiemm dziecięcym. Każdy z nas jest różny, inny i to również jest piękne. Jakie by to było nudne… pozdrawiam serdecznie