Już na dniach zacznie się coroczny festiwal wpychania w dzieciaki możliwie największej ilości świątecznego jedzenia.
Począwszy od babć, dziadków, skończywszy na ciotkach i wujkach wszyscy jakże nadgorliwi obserwatorzy i uczestnicy żarłocznego szaleństwa za punkt honoru postawią sobie to, aby poczęstować każde dziecko wszystkim, co tylko leży na stole.
No bo skoro oni jedzą i napychają brzuchy po sufit, to i dziecko powinno. Jakże by mogło tę małą istotę o kilkukrotnie mniejszym żołądku ominąć to wszystko, co jest takie dobre dla nich. Te wszystkie pierożki, fasolki, uszka, ziemniaczki, kutie, makiełki i inne niekoniecznie smaczne dla wszystkich potrawy po prostu muszą wylądować w tych małych brzuchach, no bo a to „za babcię” trzeba kolejną łychę władować, a to „za dziadka” poprawimy jeszcze trzecim ziemniaczkiem. A to „samolot wlatuje do hangaru” po raz enty. No bo skoro narobiliśmy tego tyle, to trzeba to teraz wszystko zjeść! No przecież, że się nie zmarnuje!
No i jeszcze jedno! Toż to wszystko domowej roboty i z dobrego serca! A jakże by inaczej! :D
Mam bardzo miłe wspomnienia związane ze świętami. Szczególnie pamiętam moment rozdawania prezentów i ich rozpakowywania. Zanim jednak doszło do tej części dorośli zdecydowali, że rozpakowywanie prezentów musi być wisienką na torcie całej tej imprezy i zanim doszło do wyczekiwanego przez wszystkie dzieci momentu, to było całe mnóstwo zamieszania związanego z jedzeniem. Smacznym, nie przeczę, ale często wmuszanym do oporu. No bo trzeba wszystkiego spróbować. Nawet jeśli nie smakuje…
Pamiętam, że niewielkie miałam możliwości, aby opędzić się przed rodziną, która patrzyła na wszystkie dzieci w tym mnie jak na potencjalną „ofiarę jeszcze jednego pierożka”. Po kilku latach doszłam jednak do wprawy w podrzucania uszek do talerza sąsiada i chowania ziemniaków w ukrytą półkę pod stołem, co na światło dzienne wychodziło po tygodniach;-) Gdyby nie te moje sprytne manewry przyrzekam, że pękłabym i nie dałabym rady rozpakować żadnego prezentu. Dlatego do dzisiaj mam pewność, że to instynkt przetrwania tego jedzeniowego szaleństwa uchronił mnie w dzieciństwie przed destrukcją ze strony życzliwych karmicieli ;-)
Apeluję motywowana wspomnieniami z dzieciństwa: nie pozwólmy, aby ten świąteczny festiwal opychania się przesłonił naszym dzieciakom radość z rodzinnego spotkania. Powstrzymajmy cioteczki kierujące kolejną łychę w stronę naszych dzieci, odpuśćmy czasami kolejne pierożki czy grzybki. Niczym Keanu Reeves w Matrixie zastopujmy babcie w tym, aby po raz kolejny chciały udowodnić, że ich mniamuśne potrawy muszą być przez wszystkich spróbowane. Pozwólmy też dzieciom zjeść to, na co mają ochotę. A co! W końcu są święta! ;-)
Nie pozwólmy na to, aby inni wmuszali jedzenie w nasze dzieci. Dlaczego?
Pozwólmy im odkrywać smaki po swojemu!
Zdrowych i spokojnych!
Uściski! :-)
2 komentarze
I nie tylko w święta :D tak po prostu przez całe życie niech te małe brzuszki same się nauczą kiedy trzeba jeść a kiedy przestać :) A nasze zadanie jako rodziców to bronić dzieciaki przed nadgorliwymi ciotkami czy babciami…
Zgadzam się, mnie zawsze babcia rozpychała i upychała, bo grube dziecko to zdrowe dziecko – bzdura. Teraz mnie strofuje gdy widzi moją córkę szczupłą, wysoką i wybrzydzającą na wszystko 9latkę: „co z ciebie za matka, że ona taka chuda? ”
Przynajmniej nie będzie miała problemów z nadwagą w szkole jak ja kiedyś…