Do dzisiaj pamiętam pierwsze miesiące po urodzeniu mojego pierwszego Syna. To była jazda bez trzymanki i samonakręcanie się, że wszystko musi być idealne, bo inaczej nie zdam egzaminu z perfekcjonizmu, do którego tak bardzo dążyłam [jednocześnie udając, że jestem taka wyluzowana i tak wiele potrafię odpuszczać, co nie do końca było wtedy prawdą ;)].
Mój pierworodny synal (zresztą tak samo jak i dwójka kolejnych dzieci :P) był typem high-need-baby.
Najchętniej 24 godziny na dobę spędzałby na maminych rączkach bądź w swoim retro wózku, który miał resory „niebelejakie”, i bujałam go w nim wprowadzając niemalże w trans. :D Ale niech bym ja tylko odrobinę zwolniła bujanie, to płacz bądź stękanie byłoby wtedy gwarantowane. :D Toteż padałam na twarz i wyglądałam jak „wywłoka”, jakby to powiedziała moja dobra znajoma. :D
Na domiar tego wszystkiego, gdy na trzy tygodnie odwiedziła mnie moja mama, aby mi pomóc i odciążyć mnie w trakcie tych intensywnych tygodni utkanych z prób przystawiania dziecka do piersi i jednoczesnego odciągania pokarmu laktatorem, to ja zamiast odpoczywać, gdy zabierała Ivka na spacer, to ja wtedy latałam ze szmatą, gotowałam rosołki i tłukłam kotlety, by pokazać jej jaka to ja jestem niezniszczalna i zorganizowana. :D
Doszło do tego, że podczas tłuczenia kotletów zasypiałam na stojąco i jajka przypalałam w garnku, bo byłam totalnie nieprzytomna. :D A gdy tylko próbowałam się na chwilę zdrzemnąć, to od razu mój umysł mi podpowiadał, że coś jeszcze nie jest zrobione. No i nici z mojego drzemkowania! :D Cienie pod oczami z niewyspania miałam tak intensywne, że żaden korektor sobie z nimi nie radził. No ale ja niezmordowanie tkwiłam w moim przeświadczeniu, że wszystko musi być zrobione, poukładane, doprowadzone do porządku, odłożone na miejsce, pościerane, poukładane, ugotowane, wyprasowane, wyparzone i (za przeproszeniem) nieupier…olone. :D Takam była perfekcyjna. :D
Gdy na świat przyszedł drugi synal nie było ze mną wcale o wiele lepiej.
Co prawda próbowałam sobie wiele odpuszczać, ale moje wewnętrzne ja nie za długo mi na to pozwalało, gdyż po okresie względnego odpuszczania wchodziłam następnie w cykl nadrabiania tego, co sobie odpuściłam. :D Czyli później podwójnie padałam na twarz. :D
Dopiero gdy na świat przyszła moja Gaia, to zaczęłam świadomie rozumieć, że mam tylko dwie ręce, dwie nogi i tylko jedną głowę. Rychło w czas, jak to się mówi! :D Jednak nadal bywało wiele chwil, w których spalałam się w dążeniu do idealnego porządku, codziennie dwudaniowych obiadów i książek ułożonych na półkach od linijki.
Do wszystkiego człowiek dochodzi po czasie. Przynajmniej ja tak mam, że ta chwila namysłu i refleksji potrafi trwać kilka lat i dopiero dzięki nabytemu doświadczeniu rozumiem, że nie jestem robotem.
Ogromna zmiana zaszła u mnie w tym roku. W pewnym momencie zrozumiałam, że moje próby utrzymania idealnego w domu porządku nie mają szans na powodzenia, gdyż …. moje standardy porządku nie równają się standardom, które ma mój mąż. :D Na domiar złego ja jestem typem zbieracza, któremu trudno jest się rozstać z przedmiotami i przy kiepsko zaaranżowanych szafach trudno jest nam się z tym wszystkim pomieścić w domu, który nie jest z gumy. :D Ale zaraz zboczę z tematu, czego bardzo nie chcę, dlatego też powrócę na właściwie tory. :-)
Dodatkowo zrozumiałam również, że nie ma najmniejszych szans, bym potrafiła zorganizować wszystko w naszej rodzinie tak, jakbym tego chciała, i muszę zacząć odpuszczać.
Do apogeum doszło ponad tydzień temu, gdy po pierwszych kilku dniach szkoły i przedszkola moich dzieci, wieczorem leżąc z moim M. w łóżku niekontrolowanie się rozryczałam. A kiedy mój M. zapytał mnie, dlaczego płaczę, to nie byłam mu w stanie dać sensownej odpowiedzi. Dlaczego płakałam? Powodem było prawdopodobnie to, że po dwóch miesiącach idealnego odpoczynku i zwolnionego rytmu, musiałam od września ponownie wskoczyć w szkolno-przedszkolną codzienność, mając na głowie tysiąc rzeczy, zebrań, telefonów, list wyprawkowych i innych sprawunków, i moja głowa tego nie wytrzymała. Mój M. zaczął mnie gładzić po głowie i powiedział coś, co mnie zmroziło, a jednocześnie mi w tamtym momencie pomogło:
– Popłacz sobie. Musi z Ciebie zejść to całe napięcie. Damy radę, nie przejmuj się tyle.
I tak sobie jeszcze kilka minut płakałam, aż w pewnym momencie łzy mi się skończyły, wtuliłam się w niego i poszłam spać. :-) Och, jak dobrze mi zrobiło to wypłakanie się. Oczyściło mi głowę, uwolniło emocje i zmniejszyło frustrację.
A kiedy następnego dnia dzieci wróciły do domu, to ja ledwo co zdążyłam ogarnąć całą listę spraw związanych z firmą! Doszło też do mnie, że nawet nie miałam wolnej chwili , aby pomyśleć, co będziemy jedli na obiad. Gdy towarzystwo zaczęło ściągać buty i poleciało umyć ręce, to ja poczułam nieodpartą potrzebę zdrzemnięcia się. Coś, co jeszcze rok temu byłoby dla mnie nie do pomyślenia, wszak kiedy dzieci przychodzą do domu głodne, to trzeba je najpierw … nakarmić! :D Drzemka? Drzemka jest dla słabych! :D Tak wtedy myślałam…
Ale ja powiedziałam sobie w głowie:
„Magda, f..ck it. Padasz na twarz. Zdrzemnij się kobieto, bo w przeciwnym razie będziesz na wszystkich ziała ogniem i będą z tego ofiary!”
I jak pomyślałam, tak zrobiłam. Bezczelnie poszłam w godzinne kimono o godzinie siedemnastej! Moje prababki i praprababki, gdyby się dowiedziały, to by się pewnie w grobie przewracały. :D Ale chrzanić to!
I co moje dzieci zjadły na obiad?
Ivo zjadł samodzielnie 3 ogórki z keczupem i jednego banana. :D Teodor znalazł w lodówce kabanosy i wtranżolił prawie pół kilo! :D A Gaia zjadła 1/3 bochenka chleba, który był na blacie, i odgryzała kawałki bez ich uprzedniego krojenia smarując je przy okazji miodem, którego słoik odkręcił dla niej najstarszy brat. :D
Kiedy się obudziłam, to okazało się, że dzieci poradziły sobie ze swoim głodem samodzielnie i na miarę swoich możliwości. I zjedli tyle, że żadne z nich nie chciało już jeść kolacji, a ja wstałam o 18.00 z minutami dumna, że mam takie kochane i ogarnięte dzieci! Ot, i obyło się bez mojego ziania ogniem! Tamta drzemka to było złoto! :D
Toteż koniec z perfekcjonizmem, samobiczowaniem się i zianiem ogniem na otoczenie. Nikomu krzywda się nie stanie, jeśli dziecko raz na jakiś czas na obiad zje kabanosy z dżemem zamiast trzydaniowego obiadu z przystawką w formie domowej roboty paszteciku faszerowanego rzeżuchą, a matka w tym czasie się zregeneruje nie musząc stawać na rzęsach, prawda? ;-)
P.S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu ❤ Dziękuję!
Brak komentarzy