Chwilę się zastanawiałam czy mam ochotę poruszać na blogu ten temat. Po pierwsze w najmniejszym stopniu nie zaliczam go do przyjemnych dywagacji, po drugie jest/był mi on na tyle bliski, że ciężko jest spróbować spojrzeć na tę sprawę obiektywnie.
Po trzecie, dotyczy on też po części mnie jako dyżurnego krytykanta w związku, jak i tę osobę, która bywa krytykowana [chociaż nie ukrywam, że mój Małżonek mnie oszczędza, jak może ;-)].
Doszłam jednak do wniosku, że nie jest to żaden temat tabu. Wręcz przeciwnie. Niektóre sprawy wypada poruszyć w szerszym gronie, bo to grono może pomóc spojrzeć na sprawę z innej perspektywy. Co więcej, skoro przyznaję się do tego, że chcę pracować nad sobą, to fajnie jest móc się z tego rozliczyć i pokazać innym, że można/warto/należy. Podświadomie czuję, że ten problem dotyczy nie tylko mnie, a jest powszechny i nie jestem tutaj sama z moimi obserwacjami.
Spróbuję zacząć od początku.
Jeśli decydujemy się na stały związek z osobą, którą pokochaliśmy i mamy zamiar spędzić z nią nieco więcej czasu niż najbliższy rok czy odrobinę dłużej, to musimy liczyć się z tym, że emocje, które będą nam towarzyszyć na przestrzeni tych wielu lat, nigdy nie będą constans. Raz wkradnie się w ten związek więcej namiętności. Raz codzienność lekko nas przytłoczy i stracimy tę pierwszą, dziewiczą świeżość, która unosi nas nad powierzchnią ziemi. Innego razu będziemy tracić cierpliwość i trudno będzie nam zapanować nad tym, aby trzymać się w ryzach poprawności. Jeszcze w innym okresie zaczniemy rzucać w drugą osobę mięsem zupełnie bez większego powodu, albo i z powodu o całkiem sporych gabarytach.
Związek to jest taka pewna sinusoida, która żyje sobie trochę swoim życiem i dopasowuje się do okoliczności, które mają miejsce w naszym życiu. Bywa zajebiście. Bywa także przeciętnie. Czasami jesteśmy też na granicy tego, aby nazwać to zdrowym związkiem. Grunt, aby po przebytych wspólnie różnorakich doświadczeniach wychodzić z opresji cało i razem.
Ale hola, hola. Żebym się nie zapędziła i aby nie straciły te moje zdania sensu. Przez cokolwiek będziemy przechodzić razem z naszym partnerem, musimy mieć z tyłu głowy wyryte coś, o czym nie powinniśmy nigdy zapominać:
Dwoje ludzi będąc w związku musi sobie POMAGAĆ.
I to pomagać w taki sposób, aby naszemu partnerowi rzeczywiście pomóc, a nie naszą próbą pomocy podcinać jeszcze skrzydła, obniżać samoocenę czy też doprowadzać drugą osobę do szewskiej pasji w imię tego, że my niby chcemy „pomagać”. Bo często dobrze wiemy, że sposób który wybraliśmy do niesienia tej naszej rzekomej „pomocy” nie do końca przyniesie oczekiwany przez nas i drugą osobę skutek.
Bo ja [z całym szacuneczkiem], ale pieprzę taką próbę pomocy, po której kąśliwe uwagi kierowane w moją stronę zamiast rzeczywiście przybliżyć mi jakiś problem, to jeszcze rozjątrzają moje nadwątlone emocje, obnażają wszelkie moje słabości w danej materii i nie motywują mnie do niczego, a wręcz przeciwnie: osłabiają moją energię i gaszą entuzjazm. A to nie o to przecież chodzi!
Nie udawajmy dzieci we mgle, które z tą najszczerszych na świecie min patrzą na naszego partnera i mówią tymi jakże szerokimi źrenicami, że:
„My chcemy dobrze! I że to w imię tego dobra zdecydowaliśmy się na tę szczerość i dawkę prawdy wymierzoną w tym właśnie momencie w naszego ukochanego partnera!”
Przecież już na tyle zdążyliśmy się poznać oboje, że wiemy doskonale jak doprowadzić drugą osobę do szewskiej pasji/śmiechu/orgazmu czy też jak podnieść ją na duchu.
Wiemy, co nie?
Wiemy też doskonale jak sprawić, aby druga osoba zechciała ugotować nam naszą ulubioną pyszną pomidorówkę, i aby naprawiła zepsute gniazdko elektryczne.
Wiemy także jak zaaranżować romantyczny wieczór czy sprawić drugiej osobie radość w jej hebernaste urodziny. My to wszystko wiemy, bo zdążyliśmy się poznać. Przeżyliśmy już tyle wspólnych chwil, że w wielu kwestiach znamy się na wylot. Mam rację?
To dlaczego, do jasnej cholery, często nie dochodzi do nas to, że ta wieczna krytyka i to wieczne niezadowolenie, i te równie wieczne przytyki, klasyczne tzw. „strzelanie z dupy” [wybaczcie kolokwializm] w niczym nie pomoże i nie sprawi, że będzie nam się w związku lepiej działo, a tylko zniechęci drugą osobę, podetnie jej te liche skrzydełka, na których próbuje się wzbijać i osiągać swoje mniejsze lub większe [często wspólne!] cele?
Skoro się kochamy, skoro dążymy do tego samego, skoro próbujemy wspólnie tworzyć rodzinę, która ma się przede wszystkim wspierać, to WSPIERAJMY SIĘ! Schowajmy do kieszeni to nasze wyższe krytykanckie dobro, które za wszelką cenę chcemy uzewnętrznić i wyrzucić z siebie.
Pomagajmy sobie tak, aby pomóc, a nie symulować niesienie pomocy jednocześnie raniąc.
Przypowieść J.C.Andersena:
„Było ich pięciu braci, wszystko rodowite palce. Żyły dumnie obok siebie, chociaż były różnej długości. Pierwszy z nich był krótki i gruby, wychodził z szeregu i miał tylko jedno zgięcie w plecach, mógł się tylko raz ukłonić, ale opowiadał, że człowiek, gdy go straci, nie nadaje się już więcej do służby wojskowej. Drugi palec, wskazujący, zanurzał się w słodkie i kwaśne, wskazywał na księżyc i na słońce i przyciskał pióro podczas pisania. Środkowy palec patrzał poprzez głowy innych, serdeczny spacerował opasany złotym pierścionkiem, a mały palec nie robił nic i był z tego dumny.”
Bo mimo iż wszyscy jesteśmy różni i mamy różne funkcje/umiejętności/zdolności, to w związku potrafimy tworzyć piękną całość i dokonywać wspólnie rzeczy wielkich. Zupełnie jak te andersenowe palce z powyższej przypowieści. Ale bezwzględnie musimy działać razem, a nie przeciwko sobie…

