Kiedy byłam piękna, młoda i wolna, ekhem… [podobno mój M. nie czyta wszystkich postów, toteż jest szansa, że i ten ominie, i upiecze mi się wspominanie starych dziejów ;-)] to randkowałam na potęgę. Mówiąc na potęgę, mam na myśli: POTĘGĘ.
Miałam dość zajęte wieczory, i były one wybitnie intensywne w swej formie. O 19.00 był Krzysiek. Po Krzyśku na 21.00 byłam umówioną z Arturem, a po Arturze dwie godziny później był jeszcze ktoś inny. Imiona przypadkowe, oczywiście. Zaliczałam spektakle, koncerty, szybkie drinki w biegu i żyłam pełnią okołostudenckiego życia. Zresztą, kto z Was o zdrowych zmysłach i będąc wolnym ptakiem nie żył tą pełnią, hę? ;-)
Całe szczęście moje i mojego kochanego Małżonka również, że w rezultacie parę lat później, gdy przybyło nam życiowych zmarszczek i doświadczeń, spotkaliśmy się na swojej życiowej ścieżce i do tej pory razem udeptujemy te kamienie, żwir i całą resztę, po której stąpamy raz z przyjemnością a raz z wystawionymi w swoją stronę pazurami.
Dopóki nie pojawił się na świecie ten nasz mały i kochany Ancymon, synalem zwany, wieczory należały do nas. Jak już lekko ochłonęliśmy i zamieniliśmy wieczory w łóżku na inne rozrywki, równie ciekawe – nie ukrywam, aczkolwiek mniej intensywne, to zdarzyło nam się wybrać do kina, teatru czy też na wódkę. Skłamałabym jednak nie wspominając, że na wódkę chodziliśmy zdecydowanie częściej niż do teatru ;-) Ale ukulturalnienie się w polskiej, a właściwie krakowskiej tak naprawdę sztuce, też miało miejsce. Nie było z nami tak źle. Dobrze też nie było ;-)
Niewiele później zdecydowaliśmy o zaobrączkowaniu, jak na prawdziwe krakowsko-wawelskie gołąbki przystało. Miłość, wierność i ojczyzna [łóżkiem zwana] – te hasła wyryliśmy sobie niczym stygmaty w naszych umysłach. No i koniec końców, z tych umysłowych stygmatów pojawił się na świecie nasz Syn.
Nasz Syn. Istota o anielskim spojrzeniu i jednocześnie diabelskiej sile absorbującej. Wysysacz czasu, łez i nasze oczko w głowie. Cudak kochany. Tuptuś totalny. To on właśnie zdecydował [ i słusznie ;-)], że od kiedy pojawi się na świecie, to zmieni nasze życie. Wieczory przy winie skasuje z kalendarza. Randki przy wódce puści w niepamięć. Godziny teatralne zamieni na spektakle z pieluchą i przewijakiem w rolach głównych. Taki z niego gagatek, że z paru dwóch nocnych marków uczyni lekko nadwątlone dętki, które raczej za daleko po 20.00 już nie pojadą, bo nastanie godzina policyjna, aresztem domowym zwana ;-)
Ponieważ, jak już kiedyś wspominałam, moi rodzice i teściowie mieszkają daleko i nie przekraczają progu naszego krakowskiego gniazda nazbyt często, chyba że uda nam się zaciągnąć ich wołami na Ivkowe urodziny [przy okazji – pozdrawiam Was serdecznie – ale wkrótce są moje trzydzieste urodziny, i to będzie kolejna okazja, abym pogadała z dyżurnymi wołami! ;-)]. No więc jako, że jesteśmy zdani na siebie w kwestii aranżacji wieczorów z moim małżonkiem, a niani się nie dorobiliśmy, to nasze życie teatralne dla przykładu, albo też kolacyjno-imprezowe, umarło niejako. Umarło i czekało sobie po cichutku na reinkarnację, zmartwychwstanie czy też inny bodziec, który je wskrzesi.
No i się [cholera jasna!] doczekało! Wczoraj się doczekało! A jak to się stało, że zostało na krótką chwilę wskrzeszone? Otóż moja siostra, która spędza u nas kilka swoich wakacyjnych tygodni, zameldowała:
„A może chcecie pójść razem na jakiś romantiko wieczór, a ja zostałabym z Ivkiem?”
Że what? Że jak? Że zasłużyliśmy? Że Ivo bez nas nie zginie? Że naprawdę?
Oh, really!
„No oczywiście, że chcemy!”
– odparłam w te pędy i rzuciłam się na repertuar jednego z krakowskich teatrów. Czego później pożałowałam, ale o tym za chwilę. Zarezerwowaliśmy bilety i nie wierzyliśmy chyba tak naprawdę w to, że wyjdziemy z domu, razem, bez naszego dwulatka. No ale w rezultacie wyszliśmy!
Wypindrzyłam się jak nigdy, pomalowałam rzęsy, rozpuściłam włosy, wciągnęłam brzuch [no prawie ;-)]. No zrobiłam chyba wszystko, co może zrobić kobieta w ósmym miesiącu ciąży, aby zwrócić na siebie uwagę swojego Męża. Starałam się, w każdym razie. Bardzo się starałam. Ale mój M. chyba nie był za bardzo wzruszony tym faktem. No trudno, no. Cholera. Trafiłam na oporny egzemplarz ;-) Wyszliśmy z domu [czyt.wybiegliśmy] i udaliśmy się do Teatru Bagatela. Na „Szalone nożyczki”, które wszyscy chwalą. Które mają rozluźnić towarzystwo i tak dalej, i tak dalej.
Zajęliśmy swoje miejsca. Ja zajęłam jeszcze kawałek przestrzeni sąsiada, bo wylewałam się z fotela ;-) próbując zmieścić siebie i brzuch w tych teatralno-siedzeniowych ryzach. Zrobiłam dyżurną fotę, która poszła migusiem na serwisy społecznościowe [a jakże by inaczej! ;-)]. Nabrałam powietrza w płuca i czekałam na 20.15, o której to godzinie miał rozpocząć się spektakl.
I gdy „Szalone nożyczki” weszły na scenę, to ja z każdą minutą zaczynałam coraz szerzej otwierać oczy i „wytrzeszczać uszy” – jak to powiedziała dzisiaj moja siostra, zapominając polskiego języka w gębie. Minął kwadrans, puknęłam mojego sąsiada [czyt. Męża] w lewe ramię, popatrzyłam mu głęboko w oczy i zapytałam czy wychodzimy teraz czy za chwilę :-D
Co prawda pierwszy kwadrans był realistyczny do bólu i przedstawiał faktyczny stan umysłowy salonu fryzjerskiego. A piszę to z pełną świadomością, gdyż miałam kiedyś przyjemność być menadżerem i właścicielem tego typu przybytku. To jednak homofobiczny charakter wypowiedzi i dziwne przytyki w stronę gejowskiego środowiska zniechęciły mnie do uczestnictwa w tym widowisku. Z seksistowskimi tekstami też mi nie było wczorajszego wieczoru po drodze. No sorry.
Ale bez spiny z mojej strony! :-D Żeby nie było, że jestem sztywniarą i cierpię na ból dupy. Połowa teatru śmiała się do rozpuku – czyli znaleźli się zadowoleńcy. My wyszliśmy po pół godzinie. Bez większego żalu. Chyba jednak z fajnym poczuciem, że udało się cudem wyrwać razem na chwilę z domu, złapać za rękę, oddychać przez chwilę wolnością, patrzeć na wieczorny Kraków skąpany w tłumie rozbawionych ludzi.
Wróciliśmy razem do domu zahaczając o żarcie na wynos. Ivo już smacznie spał. W domu unosił się zapach ugotowanego wcześniej chłodniku. Ja włożyłam na tyłek moje dyżurne dresy i rzuciłam się na naszą sofę dumając przy tym, gdzie wybrać się na kolejną, dłuższą tym razem randkę ;-)
No właśnie. Czasami bez takiej doraźnej wieczornej pomocy, np. w postaci siostry, trudno o randki, co nie? … Udaje Wam się randkować?
Małżeństwo jest instytucją. Więc czy nie za mało pracowników? – Stanisław Jerzy Lec
8 komentarzy
Nam się udało wyskoczyć na randkę, szybko jednak zlapalismy się na tym ze od dłuższego czasu rozmawiamy tylko o dziecku… :|
Marzenie ściętej głowy. Nasze Cuda z Nami jak ogonki. Judyta pewnie by została ale Jaśmina śmiem przypuszczać że nie . Cycek z niej okropny choć mam nadzieje że jesteśmy już przy końcu mlecznej drogi. Teściową mam zaledwie piętro niżej ale kiedyś wyjechała z tekstem ” nie swoje dzieci się pilnuje inaczej a swoje inaczej” to pomyslałam że wole ciągnąć dzieci wszedzie ze sobą. Nawet kiedyś o tym pisałam u siebie na blogu. A ze swoją mamą rzadko się widujemy ale jak już jesteśmy razem to zawsze z chęcią zostają dziewczynki. A mama jest w siódmym niebie.
Ps. Właśnie wciągnęłam pół kilo ciastek .
Zdarza :) Głównie wtedy kiedy przyjeżdża babcia lub ciocia ;) Albo my jedziemy do babci. Właśnie tydzień temu udało nam się wyrwać na zaplanowaną pół roku wstecz randkę-nie randkę do restauracji. Znalazłam nianię!!! ;)
Aaa widzisz. A chodziły mi te nożyczki ostatnio po głowie, ale w ostateczności wybraliśmy Seks nocy letniej i wielce wyszliśmy ukontentowani. Doskonała pozycja na randkę, nawet o dziecku, które w celu randkowania musieliśmy przywieźć specjalnie do dziadków, nie myśleliśmy zbytnio. A później poszliśmy na wódkę. Pisałam już, że uwielbiam Kraków? I nawet z tym randkowaniem miałam jakby podobnie. Piękne czasy.
Przez wiele lat ciężko było z randkowaniem :)
9 lat temu urodziła się córka i od tamtej pory byliśmy uziemieni :)
Teściowa zaczęła zostawać mi z córką jak miała 5 lat, wtedy też byłam w drugiej ciąży. Mama zawsze niechętnie zostawała…
Do tego mąż często wyjeżdżał. Bywało, że widywalismy się raz na kilka tygodni.
Teraz też pracuje w Belgii, ale dogadałam się kilka tygodni temu z koleżanką, która też nie ma gdzie podziać dzieci, gdy chce iść na randkę :)
Teraz gdy mąż przyjeżdża, randkujemy pełną parą :)
My mamy tę wygodę, że mieszkamy w wielopokoleniowym i bardzo zaludnionym domu, co ma swoje wady i zalety. Na pierwszej randce po pojawieniu sie Młodej byliśmy jakieś 2 lata po jej narodzinach, w kinie. :-) A ostatnio wybraliśmy się na koncert i Młoda została ze swoją ciocią… Po powrocie zapytała nas, kiedy znowu gdzieś idziemy, bo z ciocią było tak fajnie… :-)
Nam się udaje regularnie wyrwać, ale ostatnio też uciekliśmy z kina, co prawda nie dlatego, że film nam nie spasował, ale dlatego, że po raz pierwszy synu za nic nie chciał oddać się pod opiekę babci.
Odkąd w naszej rodzinie zawitała córcia zero randek, tak naprawdę to zero wyjść bez niej. Taki mały pieszczoch się trafił, który przez cały bity pierwszy rok swego życia ryczał w niebogłosy na sam tylko widok babci, czy dziadka, o innych krewnych i niekrewnych nie wspominając. Zostaliśmy uziemieni totalnie, bo nie ryzykowałam, że mała popłacze i się uspokoi, zanim zaniepokojeni sąsiedzi wezwą odpowiednie służby porządkowe. Skończyła rok i jak ręką odjął – lubi babcię, dziadzia jeszcze nie do końca, ale za to w kinie czy w teatrze nic pociągającego dla nas, jak na złość, nie ma. I tak minął dziś dokładnie 14-sty miesiąc dobrowolnego ubezwłasnowolnienia w naszych czterech kątach. Ech
Magda
DWA PLUS DWA