Zostawię ten mail do Waszej „dyspozycji”. W mailu od Marysi było wiele emocji i wyrzutów sumienia.
Same ocenicie, czy warto podać go dalej i dać do myślenia rodzicom, którzy wahają się, czy w ogóle szczepić swoje dziecko od pierwszych dni, czy może podjąć inną decyzję. Ja co do mojej decyzji nigdy nie miałam wątpliwości. Jestem zdania, że aby rodzicielskie objawy rozwiać, od tego jest lekarz pediatra. Ja na takiego trafiłam.
„Szczęśliwa, będzie chaotycznie, ale muszę to z siebie wyrzucić, bo chciałabym jakoś odkupić te moje winy a do niedawna byłam na skraju załamania, bo przeze mnie córka przeszła piekło. […]
Pluję sobie do dzisiaj w brodę. To ja byłam w naszej rodzinie tą, która nie chciała szczepić dziecka i wzięłam tę odpowiedzialność na siebie. Mój mąż nie zgadzał się z moimi argumentami i doszło do tego, że za każdym razem, gdy niby jechałam z córką do przychodni na szczepienie, to brałam córkę zaraz po tym do mojej mamy na kilka dni, żeby nie zorientował się, że nie ma żadnego śladu po szczepieniu. […]
Rodziłam N. w domu. Ciąża była bez komplikacji, miałam zaufaną doulę, która towarzyszyła mi w porodzie. To był piękny, rodzinny poród. Spokojny. Każdej mamie bym takiego życzyła, żeby partner mógł towarzyszyć, wspierać i w atmosferze miłości w poczuciu bezpieczeństwa rodzić wspólnie. […]
Naczytałam się tych wszystkich grup na facebooku o szczepieniach, byłam nawet jedną z tych, które najgłośniej krzyczały na grupie, że jestem przeciwko szczepieniom. Pamiętam nawet, jak Ty kiedyś pisałaś, że szczepiłaś swoje dzieci i ja w tym poście nie zostawiłam na Tobie suchej nitki. […] Myśląc o szczepieniach bałam się powikłań, ale zupełnie jakbym zatraciła się w tym wszystkim i straciłam zdrowy rozsądek. Teraz to wiem. Tylko dlaczego dopiero teraz. Jak pomyślę ile moja N. wycierpiała i że było o włos, żebym ją straciła, to nie mogę powstrzymać łkania i wyrzucania sobie tego, bo to wszystko przeze mnie. Nadszarpnęłam też zaufanie mojego męża do mnie. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczy, ale łudzę się, że między nami wszystko się jeszcze ułoży. […]
Minęło już ponad pól roku od tamtego dnia, kiedy modliłam się o to, żeby przeżyła. Wszystko rozwinęło się tak szybko. N. skaleczyła się w nogę, jak byliśmy w październiku na grzybach. Wpadła w suche gałęzie, ale nic nie zapowiadało, że to tak się rozwinie. Zdezynfekowałam jej nóżkę i na łożyłam plasterek. Wieczorem zaczęła się słabiej czuć. Następnego dnia bolały ją nogi, mówiła mi kilka razy, ale ja myślałam, że to przez tę naszą leśną wycieczkę i długie chodzenie. Coraz bardziej bolały ją nóżki. Myślałam, że może to grypa ją rozbiera. Na czwarty dzień pojawiła się gorączka, której nie dało się zbić. Wieczorem zaczęła mi się przelewać przez ręce, pojawiły się problemy z oddychaniem. Lekarz, którzy przyjął nas na oddziele, powiedział, że przyjechałyśmy w ostatniej chwili, bo u N. poszło wszystko bardzo szybko. Kiedy na przyjęciu poproszono mnie o jej książeczkę zdrowia i zapytano o szczepienia, które miała robione, to prawie się osunęłam na ziemię. To był dopiero początek naszej walki, bo po stwierdzeniu tężca dwa dni później N. walczyła już z sepsą. Otarła się o śmierć, i to wszystko przeze mnie. W szpitalu spędziłyśmy łącznie 6 tygodni, a traciłam ją w tym czasie 3 razy. O trzy razy za dużo przez moją bezmyślność i ślepe podążanie za tłumem, który też nie szczepił. […]
Szczęśliwa, nie wiem, co mogę więcej napisać, żeby prosić inne mamy, żeby pomyślały jeszcze raz, czy aby na pewno chcą ryzykować życiem swojego dziecka w tak okrutny sposób. Teraz mam wzrok mojej N. przed oczami i to pytanie, które mi zadała podłączona do tych wszystkich kroplówek i aparatów: „Mamo, czy ja umieram?”. N. niestety ma zauważalne problemy neurologiczne po tym październikowym koszmarze. […]
Prawie straciłam dziecko. I męża. Całe życie przede mną, żeby odbudować ich zaufanie do mnie….
Maria”
Brak komentarzy