Jestem w takim punkcie życia, w którym zaczynam dostrzegać, że moje tygodnie i miesiące nabierają rozpędu. Cholernie się cieszę, bo jeszcze przed paroma laty byłam typem zwalniającym, wypalonym, bez większej życiowej werwy.
Moje życie to nieustanna sinusoida. Chociaż dostrzegam pewną regularność. Po pięciu intensywnych latach, możliwe że zbyt intensywnych, zwykle następują lata spokojniejsze. Teraz jestem w punkcie, w którym znowu się rozpędzam. Usadowiłam się jakiś czas temu w blokach startowych, wystartowałam i jestem obecnie na jednej z prostych-skręcających, że tak je sobie pozwolę nazwać.
Wiem, że tak naprawdę wszystko przede mną. Nie ukrywam, że nie mogę się tego doczekać. Patrzę na moich synów i serducho mi się raduje. Junior już chodzi. Starszak już tyle rozumie, że bywa cudownym partnerem do rozmowy. Gdzieś tam z tyłu głowy jawi mi się za jakiś czas może kolejna ciąża, której się jednocześnie i boję i nie mogę doczekać. Cieszę się na to, że już od ponad 5 lat jestem w szczęśliwym związku, w którym i jedno i drugie zdecydowało mocno nad sobą pracować. Gdzieś tam z tyłu głowy składa mi się to w piękną całość, o której kiedyś marzyłam a wydawała mi się daleka, niedościgniona, niemożliwa do zrealizowania.
Oczywiście, że codzienność daje mi w tyłek. Komu nie daje? Pisząc te parę poprzednich zdań mogłabym się skupić na tym, że położyłam się spać po północy, o drugiej zaczął przebudzać się junior, który wiercił się domagając się piersi mniej więcej co kwadrans. O szóstej byłam już na nogach ledwo patrząc na oczy. Pół dnia stałam w korkach i nie udało mi się załatwić ponad połowy ważnych spraw. Nie dostałam czegoś na czas, co opóźni moją pracę. I tak dalej. A tak naprawdę teraz, gdy siedzę i chcę opisać stan mojego ducha, to czuję się świetnie! Dlaczego świetnie?
Bo mimo zmęczenia przestawiam się ostatnio z trybu narzekania na tryb cieszenia się drobnostkami.
Kilka dni temu rozmawiałam z moją Mamą. To była rozmowa, której bardzo mi brakowało. Ja w Polsce, ona w Norwegii. Ciężko o odpowiedni moment dnia, kiedy dzieci nie przeszkadzają, a my mamy siłę na dłuższą rozmowę. Jednak udało się. Skarżyłam się jej trochę, a właściwie to próbowałam narzekać na strasznie szybkie tempo życia, na to że brakuje mi czasu na wszystko. Powiedziałam jej, że non stop mam coś do zrobienia, gonię się z czasem i cały czas wymyślam nowe cele. Moje tygodnie przypominają wyścig. Czuję się jak taki samo nakręcający się samochodzik i właściwie gubię tę radość, którą widzę na twarzach niektórych ludzi obok mnie. Podczas tej rozmowy moja Mama powiedziała cholernie dla mnie ważną rzecz, której ja do tej pory nie zauważałam.
Na te moje utyskiwania moja mama powiedziała tylko kilka zdań, których pewnie nie uda mi się dokładnie odtworzyć, ale brzmiały one mniej więcej tak:
– Wiesz co? A czy kilka lat temu nie miałaś przypadkiem marzenia być w punkcie życia, w jakim jesteś obecnie? Dwójka zdrowych dzieci, praca, plany na przyszłość?
– No tak, marzyłam kiedyś znaleźć się właśnie w punkcie, w którym jestem teraz. To fakt.
– No właśnie. To ciesz się tym! Ciesz się tym, co jest TERAZ! Na moment zwolnij i smakuj to szczęście. Daj sobie chwilę, aby cieszyć się teraźniejszością a nie ciągle patrzysz w przyszłość. Planujesz, rozmyślasz i gubisz te drobnostki. Nie uważasz, że jak tak ciągle gonimy, planujemy, obmyślamy strategie, to gubimy te chwile szczęścia, w których się już znajdujemy? Sekret polega na tym, aby w porę cieszyć się tym, co jest TERAZ! Nie goń ciągle króliczka. Czasami się z nim po prostu pobaw!
I wiecie co? Ja właśnie sobie podczas tamtej rozmowy z moja Mamą uświadomiłam, że nie doceniam tego, co posiadam i nie cieszę si chwilą teraz, tylko ciągle dążę do niewiadomoczego zapominając o tym, że powinnam „jarać się”, serio jarać ze szczęścia, z tego co jest! ! I ja teraz to pisząc nie mam na myśli takiego głębokiego poczucia doceniania wszystkiego, choć i ono jest ważne. Myślę bardziej przyziemnie, a dokładniej – od tamtej rozmowy codziennie na chwilę się zatrzymuję i cieszę się z drobnostek, które spotkały mnie mijającego dnia. Serio, siadam na chwilę i przelatuję po całym dniu i wybieram z niego momenty, które coś celebrowały, coś kazały, w których coś dałam i coś dostałam powodując uśmiech.
I tak na przykład dzisiaj, dostałam od mojego Męża dwie pyszne kawy pod samiusieńki nos. Co więcej, ja pisząc ten tekst słyszę jak mój M. robi kolację. Obrał chłopak ziemniaki, robi jakieś zapiekane warzywa, które będziemy wspólnie zajadać wieczorem. Mogłabym narzekać, że kilka par jego butów taranuje cały przedpokój, ale olewam to i już cieszę się na wspólną kolację przez niego przygotowaną.
Mogłabym się żalić, że nie wstał chłop o szóstej i nie przejął ode mnie młodego, co więcej – zafundował sobie wczoraj wieczór z kumplem, ale w porę przypomniałam sobie, że uśpił dwójkę maluchów przed swoim wyjściem do knajpy! Ja wiem, że każdy z nas mógłby zacząć szukać czyichś wad i codziennych niedoróbek, jednak zazwyczaj to jest tak, że one się cudnie równoważą z innymi „dobrymi uczynkami”. Tylko często te dobre uczynki nie są przez nas zauważane, bo się zdążyliśmy do nich przyzwyczaić :-)
❝ Naucz się cieszyć teraźniejszością. Doceniaj to, co przeżywasz, bo cenne chwile zbyt szybko przemijają i jeśli wciąż tylko spoglądasz w przyszłość, bądź tęsknisz za przeszłością, zapominasz o tym, by czerpać radość z tego, co tu i teraz. ❞ – Coleen Houck
4 komentarze
Tak. Ostatnio przyłapałam się na tym, że zbyt wiele rzeczy robię machinalnie.. ten mój dzień jest tak zeschematyzowany (jest takie słowo?:), że zupełnie zapomniałam o tym właśnie zatrzymywaniu się. Jestem mamą 2,5-latka i 8-miesięcznej ślicznotki i ten mój dzień to szereg czynności wokół dzieciaków. Nie ma mnie. A przecież jestem.. tylko trzeba czasem zatrzymać się w przedpokoju przed lustrem, uśmiechnąć się do siebie i chwycić chwilę. Nie?
Ale Ty fantastycznie piszesz….i sama prawdę….
Jest dokładnie tak, jak piszesz. Bo ciągle gdzieś gonimy wyznaczając sobie coraz to nowsze cele do osiągnięcia. Ciągle nam mało. Ciągle coś nam nie pasuje. Jest do dupy, jest źle. A czasem wystarczy się zatrzymać i rozejrzeć. Nie gdzieś daleko tylko spojrzeć w dół i tu blisko obok. I docenić to, co mamy. I zobaczyć, jakie z nas zajebiste szczęściary.
Ostatnio położyłam się z książką w łóżku, dzieci już spały, mój mąż piekł chleb w kuchni i przez moment, na szczęście tylko moment, pomyślałam, że będę mieć rano kupę sprzątania po Jego nocnym kucharzeniu. A potem uświadomiłam sobie, jakie to głupie jest, jak bardzo jakby z ust zgorzkniałej kobiety, którą przecież nie jestem :) To był jeden z najpiękniejszych wieczorów września, bo uzbrojona w odnowioną radość życia spędziłam cudowny czas z mężem, bez myślenia o tym, co jutro. A mogłam przecież ponarzekać ;)