[z dedykacją]
Raz, dwa, trzy, cztery. Mogłabym tak liczyć i liczyć. Pięć, sześć, siedem, osiem. Nie pomyliłam się. Doszłam do dwudziestu. Nie spłynęła mi po policzku ani jedna łza. Nie kapnęła ani na rękę, nie zmoczyła ani jednej poduszki.
Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa. Przyspieszyłam. Dwa trzy. Dwa cztery. Dwa pięć. Doszłam do pięćdziesięciu.
Minął pewien czas. Usunęłam kolejną. Nie drgnął mi ani jeden z kącików ust. Trudno było zacząć. Jeszcze trudniej jest mi z tym skończyć. Mogłabym tak prawie bez końca. Bez wyrzutów sumienia, bez chwili zastanowienia.
Wyrwałam kartkę z kalendarza i najpierw stawiałam na niej słupki, niczym Robinson Crusoe, który odliczał dni, które spędził na wyspie.
Ja właśnie czułam się jak na takiej wyspie. Ale moja nie była bezludna. Była cholernie tłumna, zbyt tłumna. Zbyt wiele oczu patrzyło. Zbyt wiele emocji się rodziło. Zbyt wiele myśli negatywnych podążało w moją stronę pod przykrywką życzliwości.
Pięćdziesiąt jeden. Pięćdziesiąt dwa. Pięćdziesiąt trzy.
Jak to się zaczęło?
Zaczęło pewnego dnia śmierdzieć. Śmierdziało długo. O długo za długo lał się zewsząd ten smród, który miał udawać, że pachnie. Ale cuchnącego smrodu nikt nie przeoczy. On się będzie jątrzył z każdej dziury. Z każdego gnojownika udającego kwietnik, który tak naprawdę jest starą latryną. Aż w końcu zacznie tak śmierdzieć i przeszkadzać nam w nozdrzach, że nie wytrzymamy.
Nie wytrzymałam.
Przejrzałam na oczy. Pięćdziesiąt cztery. Pięć pięć. Pięć sześć. Pięć siedem. Do jasnej cholery! Po co mam to liczyć? Po co mam nadawać im jakiekolwiek numery? Wyrzuciłam kartkę, która zatrzymała się na pięćdziesiątym siódmym słupku. Psia mać.
Dalej śmierdzi. Doszłam do sześćdziesięciu. Patrzyłam każdemu w twarz. Niewinną, drobną, piękniejszą niż zwykle. Piękniejszą niż bym ją ujrzała na żywo. Gładszą, wyostrzoną, z odpowiedniego profilu. Twarz, na której nie widać zazdrości. Cóż z tego, że nie widać jej od razu skoro ona tam siedzi? Rozsadza każdy centymetr tego, który za moment zostanie usunięty.
Magda, dajesz! Jedziesz z tym koksem! Usuwasz. Pieprzysz konwenanse. Chrzanisz te fałszywe uśmieszki, heheszki, bóle dupy. Jedziesz dopóki nie usuniesz wszystkiego, co ci nie pasuje. Co swędzi. Swędzi, bo śmierdzi. – szeptałam sobie do ucha.
Już nie będzie uśmieszków, heheszków i lizodupstwa. Nie będzie pozorów. Nie będzie udawania, srania i w dupę wkładania.
Doszłam do sześćdziesięciu. Usunęłam każdego, kto zawadzał. Kto udawał. Chociaż nie. Mozliwe, że coś jeszcze się ostało, ale dokończę w wolnej chwili. Oczyściłam się z klejącego smrodu. Z tych których uwierało. Z tych, od których mi pod nosem śmierdziało. Spłukałam po nich z cudowną ulgą.
Pozbyłam się z otoczenia i prywatnego facebooka niemalże każdego, kto udawał, że miał dobre zamiary.
Już mi nie śmierdzi i nikogo nie mierzi. Jest jasno, jest dobrze. Zaczyna się robić pachnąco i mniej wkur.iająco.
3 komentarze
Mocno z sensem i bez pitu pitu! ??
Pięknie napisane!!! ? brawo dziewczyno! ?
Brawo Ty! Również niedawno zrobiłam taką czystkę ;) dla własnego zdrowia psychicznego i od razu mi lepiej ;)