Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie wiem, jak prawidłowo powinnam nazwać panią, która pracuje w aptece (a wiem, że w tym środowisku bywa, że część osób obrusza się za to, gdy ktoś ich nieprawidłowo nazywa.)
Nie wiem, czy obsługująca mnie pani była magistrem farmacji, czy może technikiem farmaceutycznym. Trudno, mea culpa! Nie zapamiętałam, co było napisane na plakietce, która była doczepiona do fartucha tej wyjątkowej pani. Dlatego nazwałam ją w tytule po prostu pracownicą apteki. Mam jednak niemalże pewność, że dla tej pani byłoby naprawdę wszystko jedno, jak ją zatytułowałam. To się czuje, gdy na drodze jest tzw. „swój człowiek”, a pani aptekarka wykazała się naprawdę wyjątkowym podejściem, za które po stokroć dziękuję! :*
Sytuacja miała miejsce niespełna tydzień temu.
Dzieciaki już w wannie. Mój M. ich oporządza, czyli czeka go najgorsze, bo wyciągnąć całą trójkę z kąpieli, wysuszyć im włosy i przeżyć, to … wyczyn :D Ja po takiej wieczornej akcji jestem cała zgrzana :D Kolacja już była na stole i czekała na nich, mój M. walczył z naszą wesołą trójką w łazience, a mi wpadła do głowy myśl, że (cholera jasna) skończył nam się przecież rano preparat z kwasami omega, który podaję dzieciakom regularnie na zalecenie naszej pediatry!
I jak to bywa przy tego typu spontanicznych myślach, założyłam na siebie płaszcz, omotałam się szalikiem, zaciągnęłam na uszy czapkę i wylatuję z domu jak z procy, bo patrzę na zegarek, a tu za 5 minut zamykają nasza pobliską aptekę. Lecę na łeb na szyję, łapię na klamkę. Otwarte! Uratowana! :D
Podchodzę do lady, proszę o wspomniany preparat z kwasami omega. Pani uśmiechnięta. Ja zdyszana. Pani zagaduje mnie, że pewnie biegłam na złamanie karku, bo zaraz zamykają. Ja potwierdzam. Ona mi tylko mówi, żebym w drugą stronę tak nie pędziła, bo rypnę jak długa jak ona wczoraj i teraz kuśtyka. Ja obiecuję, że w drugą stronę się opamiętam i będę omijała ogryzki i miejsca zaplute ;-) Ona w śmiech. Ja już uspokoiłam oddech i jak to z matkami bywa – wpada mi nagle do głowy kolejna myśl! Przypomniało mi się, że (cholera) Junior i Starszak coś ostatnio mają te swoje paznokcie rozdwajające się, jak nie wiem co. No to podbijam do pani aptekarki i pytam podczas płacenia kartą za ten cały preparat z kwasami:
– A na rozdwajające się paznokcie u dzieci coś by mi Pani poleciła? Bo moi chłopcy ostatnio paznokcie mają w opłakanym stanie. – i wskazuję głową na tę półkę z witaminami dla dzieci, co jest tuż za nią, kolorową jak jasna cholera, gdzie na co drugim opakowaniu jak nie pstrokaty miś, to dinozaur, jak nie dinozaur to duży napis „Żelki”. Można dostać oczopląsu!
A pani aptekarka przysuwa się bliżej lady i do ucha mi niemalże szepcze:
– Proszę pani, zupełnie szczerze … (i zrobiła w tym momencie dłuuuugą pauzę). I dodała zaraz:
– Mam nadzieję, że centrala mnie teraz nie nagrywa, bo bym pewnie pracę straciła. Zupełnie szczerze, to z tych suplementów, które tutaj widać i mamy na stanie, to nic Pani polecę. Syrop glukozowo-fruktozowy na pierwszym miejscu w składzie, cukrem pani paznokci dzieciom nie wyleczy a witamin i mikroelementów to tam śladowe ilości! Proszę najpierw iść do pediatry, zrobić podstawowe badania i dopiero wtedy się okaże, czy czegoś dzieciom brakuje, czy nie. A może się okazać, że taka ich natura zimą i suplementów w ogóle nie potrzebujecie.
Oniemiałam! Matko i córko! Po raz pierwszy dostałam taką informację zza aptecznej lady! I gdybym tylko mogła, to bym panią aptekarkę wycałowała! Podziękowałam grzecznie i pobiegłam do domu. Bo ja już rozpoczęłam sianie wewnętrznej paniki, jak to mam w zwyczaju a tymczasem przecież, żeby sprawdzić, gdzie tkwi przyczyna, to logiczne jest, że trzeba zrobić najpierw badania.
I niech nas rodziców ręka boska czy nieboska broni, żeby wzrokiem sięgać w stronę preparatów, gdzie właściwie nie ma substancji aktywnych. Jasne, cukier pomaga w tym, aby dziecko coś wypiło szczególnie, gdy chodzi o syropy na kaszel czy inne, bo z dziećmi wiadomo – bywa pod górkę! Ale ja ostatnio w jednej z aptek dostałam propozycję zamiennika naszego ulubionego soku z malin. Wiecie, co zaproponował mi pan zza lady jako zamiennik soku, gdzie ponad 50% to były maliny? Zaproponował inny syrop „malinowy”, gdzie malin było w tym syropie nawet nie 0,5%!!! Czyli 95% stanowiły woda i cukier. Masakra!!!
Dlatego dziękuję po stokroć za pracowników apteki, którzy mają głowę na karku i potrafią nam dobrze poradzić, jak wspomniana pani, którą spotkałam przed niespełna tygodniem! :* Jesteście skarbem!
Samym cukrem dzieci nie wyleczymy, ot co. Oczywista oczywistość, tylko dlaczego w aptekach jest tyle tych preparatów, które w niczym nie pomagają… Niech w nich będzie mnóstwo innych substancji aktywnych również. Wyciągi ziołowe, witaminy, mikro i makroelementy, a nie, że ma nam pomóc tylko cukrowo-ulepkowe „czary-mary”…
P.S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post i zgadzacie się z jego przesłaniem, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu ❤ Możecie go też udostępnić swoim znajomym. Dziękuję! :)
Brak komentarzy