Do dzisiaj pamiętam tę pogoń za porządkiem w każdym możliwym kącie naszego mieszkania. Kładłam starszaka do snu i zaczynałam maraton. Nudną i wkurzającą „tyrkę”, którą uprawiałam każdego wieczoru.
Ogarnianie wszędobylskiego bajzlu zaczynałam od kuchni. Do dzisiaj mam wrażenie, że robota w kuchni nie ma końca. Najpierw kuchenka, później zmywarka, blaty-sraty, na stole graty i na końcu podłoga i cholernie wkur…ący biały gres, na którym widać nawet rzęsę :D A jak dodamy do tego fakt, że mamy kuchnię otwartą na salon, to jeśli panuje w niej totalny sajgon, nie ma zmiłuj, aby zostawić ten rozpierdziel na widoku. Nie macie czasami tak, że wolicie pochować wszystko do jakiegoś kąta, byle tylko pozbyć się tego z Waszych oczu, zamiast zostawiać coś na jutro? ;-)
Jestem osobnikiem, którego męczy rozgardiasz, dlatego jeśli nie mam czasu na rozprawienie się z bajzlem, to go najzwyczajniej w świecie chowam. Osiągnęłam w tym mistrzostwo mojej ulicy, jeśli nie osiedla. Upycham wszystko po kątach, byle tylko nie wkurzało to moich oczu ;-) Pal licho, że później nie wiem gdzie i co schowałam. Mam przynajmniej czyste sumienie i lekkość na duszy, że jest względny porządek. Poza tym, miłością dozgonną kocham nasze dodatkowe pomieszczenie, w którym jest wszystko. Miała to być pralnia, skutecznie ją jednak przemianowałam na graciarnię. Modlę się tylko, gdy przyjeżdżają nasze rodziny, aby nikt nie przyszwędał się do tamtego rogu mieszkania, które skutecznie by mnie zdemaskowało ;-) A niech sobie myślą, że jestem porządnisią :P
Od jakiegoś czasu porzuciłam te moje próby bycia zajebistą panią domu. Zmęczyłam się tym wyścigiem za porządkiem na rzecz odpoczynku. Kiedy kładę maluchy do snu, albo udaje mi się przekonać mojego M., że to dzisiaj jego kolej, bo padam zwyczajnie na pysk, to zasuwam od razu wyłożyć się na sofę. Jest duża szansa, jeśli zapomniałam zrobić to wcześniej, że zrzucam z siebie stanik, wkładam dresy-niewidki z tysiącem plam albo dziur, w których nareszcie mogę zrobić pełny oddech, zamykam oczy i zaczynam proces zwany „wdupiemaniem”. „Wdupiemanie” to prawdopodobnie najwyższa forma relaksu, osiągana przez grono kobiet posiadających potomstwo. Proces ten zwykle następuję zaraz po „PucowaniuWszystkiegoNaBłysk”. Matki zmęczone pędzlowaniem kuchni i reszty pomieszczeń dochodzą na swoje szczęście do punktu, w którym stwierdzają chóralnie, że to droga donikąd. Zamiast latać na miotle z mopem w ręku decydują się na relaks. Z mężem, lampką wina tudzież fajnym filmem. Olewają z góry na dół pełny zlew, łazienkę, w której przeszło kąpielowe tornado i nawiązują bliższą relację z sofą. Cudnie! Wy też romansujecie z sofą?
Pozdrawiam Was właśnie z sofy! M. ogarnia dzieci. A ja leżę i uprawiam wdupiemanie. Jest dobrze, bardzo dobrze! Dołączycie? ;-)
7 komentarzy
Hmm.. to chyba to samo ale u mnie jest to kanapowe nicnierobienie :) i znam ból kuchni połączonej z salonem..jednak nie znam szczęścia takiego jak graciarnia..:(
I bardzo dobrze! Dom jest od mieszkania, a nie od wiecznego latania ze ścierą. Są ważniejsze rzeczy w życiu ;)
Ja też wrzuciłam na luz i odpuściłam sobie bycie „perfekcyjną kurą domową” dlatego dziś Tata usypia maluchy a ja oddaję się Słodkiemu „Wdupiemaniu „
A ja z innej beczki. Bo ja bym chciala białą podłogę w kuchni otwartej na salon. Dodam że mam czarnego kota,który ma sierści tyle co 3 koty i gubi ją kilogramami. Usiluję namowić małża na szarą wzorzystą bo boję się tych czarnych kudłów na białym. I chyba mnie ten wpis przekonuje aby odejść od bialego.
koniecznie drewnopodobne maziaje :D wtedy „wdumiemanie” osiąga poziom master ;D
Piąteczka, wieczorami robię to samo. Sprzątam w ciągu dnia z dziećmi ;) – starszy robi wszystkie porządkowe rzeczy bo lubi, młodszy zjada to co zostaje haha :D.
Jezus maria, mam tak samo ;) Nie znoszę bałaganu, męczy mnie i drażni, a przy dwojce dzieci nie da sie go uniknąć niestety. Dlatego upycham gdzie się da, w myśl zasady- co z oczu, to z serca :p codziennik-kobiety.blogspot.com