Musiałam wyjść na chwilę, żeby odsapnąć. Dosłownie na 15 minut. Szybko dopiłam ostatni łyk kawy, którą chyba polubiłam już pić zimną. Zamknęłam za sobą drzwi najciszej, jak tylko potrafiłam, bo każde mocniejsze zamknięcie budzi najmłodszą, która śpi snem słodkim, ale płytkim.
A On chyba zrozumiał, że wyjść muszę. Bo bez tego oddechu byłoby ciężko. Ciężko wstać przed szóstą i spełniać każdą zachciankę tych małych istot aż do samego wieczora. Człowiek nie chce narzekać, biadolić i mówić, że bywa pod górkę, ale bywa. Czasami ta górka bywa cholernie stroma i koło południa sił już brakuje. Bo jeden chce to. Drugi chce tamto a ona, najmłodsza, jakby zupełnie co innego chciała i całą sobą chce mnie czuć. Toteż daję jej siebie. Całą. Codziennie.
Ale teraz nie.
Wyszłam. Wiedziałam, że są pod dobrą opieką a ja teraz muszę zaopiekować się sobą. Swoimi myślami. Żeby nie zwariować. Zamknęłam cicho drzwi i w lekkich podskokach zaczęłam schodzić po schodach. Tak jakbym była taką małą dziewczynką, która właśnie wychodzi z przedszkola z radością, bo mama obiecała jej kupić lody. Przekroczyłam ostatni schodek i wyszłam z bramy. Zobaczyłam słońce.
Powiem Wam (co ani trochę nie będzie rezolutne ani odkrywcze), że fajnie tak patrzeć na to słońce bez pośpiechu. Tak świadomie. Patrzeć na te chmury i mieć czas zorientować się, że jedna przypomina słonia z urwaną trąbą a druga przypomina biurko. A obok tego chmurzastego biurka stoi krzesło. I mam czas zastanawiać się, czy to krzesło aby na pewno ma cztery nogi a może jednak trzy. Z nimi pewnie bym tych chmur nie zauważyła, bo jedno zobaczyłoby kota, drugie psa, a trzeciemu właśnie mu coś z ręki wypadło ;-)
Szłam chwilę w zadumie patrząc na te chmury i przypomniałam sobie jak dzisiaj tuż przed 12.00 trzymałam maleńką stópkę mojego juniora. Niby maleńką a jednak coraz większą. Usiadł koło mnie na sofie i z prośbą w oczach wyszeptał: „Przytulisz?”. Wtulił w moją szyję te swoje jasne loczki. Jedną rękę schował gdzieś pod moją pachą, drugą chwycił moje ucho. Trzymał tak i nie chciał puścić.
„Kochasz?” – wyszeptał tym swoim chropowatym głosikiem, który jest jedyny w swoim rodzaju.
„Kocham! Bardzo kocham!” – powiedziałam.
„Najbardziej?” – dodał.
„Najbardziej i na zawsze!” – wyszeptałam mu do ucha.
Uśmiechnął się, jakbym powiedziała najweselszą rzecz na świecie. I on wtedy ścisnął mnie jeszcze mocniej.
Chodzi sobie po świecie ta mała istotka i wie, że go kocham. Wie, że wskoczę dla niego w ogień. Wie, że może się wtulić i wie, że jest ważny. Patrzę na jego rączki i przypominam sobie, jak maleńkie były, kiedy przyszedł na świat. Kiedy położono mi go wtedy przy piersi i poczułam jego maleńką dłoń. Taką drobniutką i szukającą mojego ciepła. Łzy mi wtedy leciały po policzkach jak grochy a ja za wszelką cenę próbowałam zatrzymać tę chwilę na zawsze.
I zatrzymałam ją.
Nagle doszło do mnie, że jestem już w parku. Że przez cały ten czas próbując zresetować swoją głowę tak naprawdę rozmarzyłam się o moich dzieciach, które rosną. Za szybko. Dla mnie za szybko a dla nich w sam raz. Rosną. Każdego dnia pokonują kroki milowe a ja chcę je wszystkie pamiętać, bo one już nigdy się nie powtórzą. Nigdy.
To co jest teraz za moment się skończy i zostanie tylko wspomnieniem. A to, co skończy się jutro też już nie będzie można powtórzyć.
Dlatego zaczęłam wracać do nich ze świadomością, że chcę to wszystko pamiętać. Pamiętać i trzymać w serduchu na zawsze. Też próbujecie te chwile zatrzymać?
Bo oni rosną. Dla mnie zdecydowanie za szybko. A dla nich w sam raz <3
Otworzyłam drzwi a w nich stała cała czwórka. Stęskniona i szczęśliwa, że po tych 15 minutach resetu do nich wróciłam <3
1 komentarz
Wzruszylam sie… Mam dokladnie tak samo. Moj syn ma 2 lata i dokladnie tak samo przybiega do mnie i juz nie pyta sie czy przytule. Po prostu to robi. ?