Kiedy robiłam pierwsze podejście do napisania tego postu, miałam wrażenie, że zachlapię klawiaturę łzami i zwinę się w kulkę w rogu pokoju, zanim sklecę jakiekolwiek zdanie i postawię pierwszą kropkę.
Dopiero za drugim razem, kiedy wstąpiła we mnie jakaś nieprzewidywalna siła, która powiedziała do mnie coś w stylu:
„Magda, przestań się mazać. Dzieciaki Cię potrzebują. Otrzyj policzki, uszczypnij się mocno dla otrzeźwienia umysłu, wstań i zacznij miażdżyć ten dzień, zanim on (cholera) zmiażdży Ciebie!”
to ogarnęłam się, zebrałam w sobie i powiedziałam klasyczne w moim wykonaniu: „Kur..a, nie poddam się, choćby skały srały!”
Bo prawdą jest, że wystarczyłaby krótka chwila roztkliwiania się nad sobą, taki wewnętrzny głos mówiący do mnie samej, że „już nie dam rady dłużej i jestem biedną zlęknioną sarenką pozostawioną samej sobie na pastwę losu” to ryczałabym w poduchę do rana smęcąc nad swoim biednym losem ;-)
Moja obecna sytuacja, to dla każdej słomianej wdowy prawdopodobnie jeden z gorszych scenariuszy, które życie w danej chwili napisało:
czyli mąż wylatuje dokładnie wtedy, kiedy ja i dzieci rozkładamy się na płasko na podłodze z powodu przeklętej infekcji, która trwa i trwa i tylko mnie wkur…a z każdym dniem coraz bardziej!
Bo chorujące dzieci to jeszcze pikuś. Pamiętam i takie scenariusze, kiedy nocki były w kawałkach a całe towarzystwo wypruwało sobie kaszlem płuca. Teraz do tej istnej śmietanki wirusowo-bakteryjnej dołączyłam ja! Czyli jednym słowem zamykam pochód chorobowej gąsienicy, która rozczłonkowuje się i mnoży i nie ma tego zasranego końca.
Po kolejnej już wizycie u pediatry okazało się, że infekcja młodziaków idzie jak burza, a oni zamiast zdrowieć, to jest z nimi coraz gorzej. Do klasycznego chorowania doszło im jeszcze zapalenie spojówek a mi doszły trzykrotne walki z nimi o to, aby pozwolili sobie cokolwiek zrobić w okolicach ich spojówki :D
Co więcej: każdy telefon mojego męża zza oceanu, w którym pyta mnie o to, jak się czujemy, sprawia że mam ochotę wziąć jakąś bazukę i popalić wszystkie nadajniki GSM :D Nie znoszę tego pytania. Jak się czujemy? Bezna-kurfa-dziejnie się czujemy!
Ale zagryzam zęby i relacjonuję przez telefon nasz dzień i walkę o każdą dawkę leków, o przeklęte inhalacje i te wszystkie irytujące zakrapiania. Piszę to wszystko, żeby sobie ulżyć i się chyba jednocześnie wkurzyć. Najchętniej to bym w złości zapakowała całą dwójkę do tatuśka, który musiałby sam sobie radzić w obliczu nowego wyzwania. I gdy nachodzi mnie taka myśl, to strzelam się zdrowo w policzek na otrzeźwienie i myślę sobie, że nie mogę sobie pozwolić na to, aby moje morale upadły jeszcze niżej :D ;-) To nie on jest winien naszego chorowania…
Dlatego tę moją złość i bezradność melduję koniowi na Helu, jak zwykle zresztą. Albo idę do drugiej sypialni i zaczynam krzyczeć w poduszkę. Albo, gdy dzieci bawią się w swoim pokoju, to zmierzam w stronę głównych drzwi naszego domu, skradam się do nich, wyginam ciało, otwieram je i …… nagle trzaskam nimi tak, jakby cały budynek miał się za moment zawalić! Uwielbiam to! Serio, takie zdrowe pieprznięcie o coś daje mi tak niewyobrażalną ulgę, że za moment przychodzi chwila wytchnienia i już jest mi zdecydowanie lepiej, kiedy po raz n-ty chcę złapać mojego spieprzającego przede mną półtoraroczniaka, gdy ja przygotowuję dla niego kolejną inhalację ;-)
Konkludując już – miałam dzisiaj niewyobrażalnie wielką ochotę rzucić to wszystko w cholerę, zamknąć się w jakiejś komórce i udawać, że mnie nie ma. Lampka wina też okazałaby się wtedy terapeutyczna. Ale ogarnęłam się. Pieprznęłam frontowymi drzwiami z całych sił, taki mój sposób na odreagowanie. A niech się inni śmieją, mi pomaga! ;-) i doszłam do pionu. Doszłam też do pionu, bo już niedługo jest szansa, że nie będą tą słomianą wdową. Widzimy światełko w tunelu, które daje ogromną nadzieję, że już nie będzie tej przeklętej tęsknoty, tego rozdwajania się w samotności i w chorowaniu. Nie będzie tych łez bezsilności, przynajmniej nie aż tylu. I w końcu odżyję…
Chciałam podsumować ten post jakoś, bo jest zbitkiem moich ostatnich emocji i przychodzi mi do głowy pewien cytat, podsumowujący nas kobiety wyjątkowo trafnie:
Nigdy nie wiesz jak silny jesteś, dopóki bycie silnym nie stanie się jedynym wyjściem jakie masz.
– Bob Marley.
12 komentarzy
Magda jestem z Tobą! Trzymaj się dzielnie!
Jestem z Tobą, przeziębienie rozkłada mnie na łopatki, nic co może brać ciężarówka nie pomaga a po zaleceniu lekarza żeby jak najwięcej spać nie spałam w ogóle bo moja trzylatka co chwila budziła się z płaczem że ją boli ucho ;-)
Jestem z Tobą i doskonale wiem co to znaczy chorujące dzieci i my non stop, mój m też z tych wyjeżdżających. Pamiętam jak dziś dwa miesiące na pediatrii, najpierw z jednym dwa tyg, pozniej z drugim, jak wyszlismy to po 2 dniach zajęlismy znow sale tym razem we trójkę, niestety to był czas swiat i wigilie tez jedlismy na taboretach wokol lozek szpitalnych, i myslalam ze to koniec. Kochana nigdy nie wiesz ile masz w sobie siły dopóki nie będziesz musiała jej uruchomić. na dobre ze szpitali wyszlismy 2 stycznia a pierwsza wizyta była końcem października, NIKOMU! nie życzę. Kochana trzym sie ramy to sie nie posramy, jak u nas mówią ?
Nie Twój M nie jest winien waszej choroby, ale jakby nie patrzeć jest winien tego że Wasze życie tak wygląda.
Za żadne pieniądze nie pozwoliłabym sobie żeby mój partner znikał na całe tygodnie, a później wracał i był zatroskanym tatusiem… Może faktycznie jak wraca to jest cudownie zaangażowany, ale wciąż nie wystarczająco żeby być zawsze na miejscu. Wiem wiem, nie wiem jak to jest bla bla bla, przykro mi, ale takie jest moje zdanie. Nie sztuka zarabiać krocie kosztem rodziny, bo nawet jak super się układa, to wciąż jego praca jest kosztem Waszego wspólnego życia.
Zdrówka dla Was, i dużo sił dla Ciebie :)
BO JAK NIE MY TO KTO? I mój M z tych wyjeżdżających a moja piąteczka choruje czasem każde po tydzień po kolei.Ratuje mnie myśl ze to kiedys minie. Nie zgadzam się z Kasią nie ma sobie co psuć krwi i wyżywać się na facecie. Póki co macie taki układ życie bywa bardziej skomplikowane niż to się wydaje postronnym. Dzięki za super cynk na odreagowanie emocji. Poduszka i drzwi będą w robocie. Trzymaj się światełka w tunelu.
Od jakiegoś czasu jadę na tym samym wózku. Zakręty faktycznie ostre, czasem ledwo z nich wychodzę, ale ostatecznie stwierdzam, że jestem całkiem niezłym kierowcą tej szalonej wycieczki. Zdrówka dla Was.
Magda Jestes Wielka!!sama z dwojka dzieci jeszcze chorych SZACUN!!mowi to mama jedynaka ktora czasami z jednym nie daje rady.korzystajaca tez czasami z pomocy babci.p.s.trzaskanie drzwiami pewnie kiedys wykorzystam :D
Dasz radę, kto jak nie Ty. Bądź dzielna. A co do inhalacji to ja moją córkę przekonałam na trzy sposoby albo śpiewam, albo jej w tym czasie czytam, albo puszczam bajkę w TV jak już się wciągnie to 15 min siedzi i wdycha. Trzymaj się.
skad ja to znam, latami maz w Norwegii najpierw msc potem kilka mscy potem rok.. najpierw sama w ciazy, potem sama z dzieckiem a potem z dwojka , samotny porod …sama w chorobach… wypracowany rytm on wracal i rytm szlag trafial bo sie nijak umial wbic w zycie rodzinne i tak zarabial na dom ale frustracje i pretensje rosly…i niby nie winien chorob itd a jednak warto bylo? tyle lat stresu, zalow ze jest jak jest…dzis razem w Norwegii i choc problemy sa to kazdy dzien w koncu dzielimy na pol …. i nigdy wiecej zycia na walizkach wiecznego zegnania i witania…. oby i Twoj byl w koncu na miejscu….
Dziękuję losowi, że znalazłam Twojego bloga? Tekst ” Ku..a nie poddam się choć by skały sraly „, powaił mnie na łopatki ? Śmiałam się i ryczałam jednocześnie. Sama jestem slomiana wdową, z dwójka maluchów, choruje na miastenie i do tego studiuję. Czasem się zastanawiam jak ja to wszystko ogarniam? Wiem że te wszystkie przeciwności losu powodują że wydostaje że swojego wnętrza nieograniczone pokłady siły?
My też się łudzimy i mamy iskierkę nadziei na zmianę… szkoda, że od 4 lat :( Oby Wam się udało. Doskonale rozumiem i sama mam dosyć bycia słomianą wdową, tylko martwię się, że ja jednak całkowicie rozwalę te drzwi
Witaj, ja też od lat jestem słomianą wdową. Ostatnio podczas pobytu męża przeszłam załamkę i wycofałam się zupełnie z wszelkich obowiązków domowych i rodzicielskich. Efekt – rewelacyjny. Mąż zrobił generalne porządki, odkrył talent kulinarny, ogarnia pranie, synowi nie brakuje nigdy czystych ciuchów. Ba! Sam robi listę zakupów. Czemu ja przez te wszystkie lata łykałam jak młody pelikan, że on sobie nie radzi, nie wie, nie umie, że trzeba go poganiać i patrzeć na ręce??? ;) Pukam się w głowę, ale też pocieszam się, ze lepiej późno niż później. Trzymam kciuki za pomyślne zmiany i jeden wspólny adres!