Dzisiejszy post piszę w emocjach, choć na szczęście już ostudzonych! Kiedy ten post zostanie opublikowany, a wybije wtedy pewnie godzina 19.30 z minutami, to będę już pewnie „wyczilowana” (że pozwolę sobie na taki kolokwializm) i zapomnę o całej sytuacji.
Wiecie, że to, o czym Wam dzisiaj napiszę, to była jedna z najtrudniejszych dla mnie rzeczy, w ostatnim czasie? Podjęcie tej decyzji było dla mnie niebywale trudne, tym bardziej, że ostatnio docierały do mnie głosy, że … bardzo chcecie, abym znowu pisała dla Was posty codziennie (co uwielbiam i udawało mi się ostatnio mimo posiadania szalonej trójeczki w domu ;-)
Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie wiem, jak prawidłowo powinnam nazwać panią, która pracuje w aptece (a wiem, że w tym środowisku bywa, że część osób obrusza się za to, gdy ktoś ich nieprawidłowo nazywa.)
Ta historia miała miejsce wczoraj wieczorem. Mój Mąż odpadł w okolicach godziny 19.30 i poprosił mnie błagalnym tonem o 10 minut drzemki. Podziwiam go za tę jego drzemkową regenerację, bo ja po drzemce jestem nie do życia!
Dzisiejszy post jest inspirowany mailem, który dostałam od Martyny. Z Martyną znamy się co prawda jeszcze ze studiów, ale kontakt nam się urwał od czasu mojej wyprowadzki z Wrocławia i na ten moment tylko internet utrzymuje naszą znajomość :-) Gdyby nie ten internet to ja nie wiem, kurczę, co by to było z moimi starymi znajomościami!
Niespełna rok temu napisałam Wam o romansie, który … bardzo mi służył! Powiedziałabym nawet, że pozytywnie wpłynął na stan mojego ducha, a nawet yyy… portfela! ;-) To był jeden z tych romansów, że męża zostawia się samego z trójką dzieci (o, bezczelności!) a samej oddaje się tym wszystkim zakazanym rzeczom, których zazwyczaj nie można robić, ale chciałoby się.
Niech ten list od Marysi* (imię zmienione na prośbę Czytelniczki) będzie przestrogą dla nas, jeśli nas kiedykolwiek podkusi, aby zakończyć jakiekolwiek święta w takim tonie, jak to opisała Marysia :( Właściwie to nic chyba nie muszę (ani nie chcę…) dodawać do tego apelu.