Przed kilkoma dniami byłam z Juniorem u lekarza. Takie tam standardowe mierzenie, ważenie i sprawdzanie, co chłopak już potrafi.
Trafiliśmy na przypadkowego specjalistę, w sensie lekarza pediatrę. Zapukaliśmy do gabinetu, powiedzieliśmy „Dzień dobry” i zajęliśmy miejsce na krześle. Już po wyrazie twarzy jaśnie pediatry przeczuwałam, że facet ma dzisiaj jakiś problem. Spojrzał na nas, jakbyśmy właśnie zabierali mu cząsteczki tlenu, które on chciał transportować do swojego organizmu.
Jego dyżurna mina wskazywała, że albo ma ogólny problem z kobietami, a uściślając z matkami, albo żona dzisiaj tak mu dopiekła, że postanowił mścić się na wszystkich dookoła. Zaczęło się od oschłego:
– Proszę rozebrać dziecko. – rzucił niczym kapral do szeregowego żołnierza wpatrując się w monitor.
– Do pieluszki czy „na golasa”? – zapytałam.
– To Pani nie wie, jak się rozbiera dziecko w gabinecie lekarskim?
– Wiem, ale chcę mieć pewność.
– Może zostać w pieluszce. – dodał jeszcze oschlej i westchnął z manierą londyńskiej Drag Queenn.
No to się zacznie bonanza, pomyślałam sobie. Koleś ewidentnie robi łaskę, że ruszy palcem i chce mnie złapać na szczegółach. To taki upierdliwy typ, który zwróci Ci uwagę na każde Twoje błędnie wypowiedziane słowo i złapie Cię na każdym potknięciu. On czerpie z tego satysfakcję. Wiecie, taki typ profesorka, który pracuje w przychodni dwadzieście lat i ogólnie nie przepada za swoją pracą. Jego kumpel, który jest ginekologiem, ma zdecydowanie lepsze widoki i perspektywę, dlatego ten po latach studiów i specjalizacji wkurza się, że nie poszedł na tę cholerną ginekologię :D
I zaczęła się seria pytań. Co mój Junior je. Czy je warzywa, czy je mięso, ryby. Jak wygląda jego dieta.
– Ryby uwielbia a za warzywami nie przepada. – dodałam. No chyba, że pomidorki koktajlowe pędzone na pestycydach to dziwnym trafem je akurat uwielbia. – zagaiłam dla żartu. Ale to prawda, że pomidory koktajlowe zje w każdej postaci i nimi nie gardzi. I jak na razie to tylko to mu podchodzi.
– To Pani nie wie, że te pryskane są niewskazane dla dzieci? – zapytał.
No nie zrozumiał aluzji. Ewidentnie nie kuma moich żartów i właściwie to chyba połknął jakiś kołek i nie potrafi wyjść z tej swojej roli lekarza, który pozjadał rozumy. Doszłam do wniosku, że chyba czas się pobawić i zakończyć tę szopkę, żeby chociaż po raz ostatni zobaczyć na jego twarzy oburzoną minę ;-)
– A ile pije wody? – zadał ostatnie pytanie dotykając skóry mojego Juniora.
– W sensie wody-wody czy wody z wanny? – zapytałam ledwo powstrzymując śmiech :D
Jego mina – bezcenna. Chyba dopiero wtedy ogarnął, że możemy równie dobrze „pobawić się po mojemu” ;-) I jak gdyby nigdy nic zaczęłam ubierać dziecko do wyjścia :D