Im więcej wiosen mi przybywa na matczynym karku, tym bardziej czuję, że coraz mocniej stąpam po ziemi i już … nie odlatuję. :D Nie wiem, czy wiecie, co mam na myśli, ale chcę powiedzieć, że z każdym rokiem coraz bardziej widzę, że idę jako rodzic w dobrą stronę i coraz mniej się spalam po drodze, coraz trudniej jest mnie czymś zdenerwować i coraz łatwiej jest mi poruszać się po rodzinnym boisku. ;-)
Coś, co jeszcze trzy lata temu kosztowało mnie sporo nerwów i czułam, że muszę być przygotowana na każdą ewentualność przewidując każde możliwe odchylenie od pierwotnego planu, teraz przyjmuję na klatę z o wiele większym spokojem.
Do dzisiaj pamiętam ostatnie dni sierpnia 2020 roku, tuż przed tym, gdy mój Starszak przekroczył po raz pierwszy próg szkoły i poszedł do pierwszej klasy. Poziom stresu, jaki wtedy przeżywałam (zupełnie niepotrzebnie!), szybował gdzie w okolicach stratosfery. To, że przeżyłam tamten czas z samą sobą i moimi katastroficznymi scenariuszami, to wielki sukces i szczęście zarazem. :D
Nowa szkoła, nowi koledzy, nowi rodzice, których nie znałam. Nowe zasady, nowe rytuały, nowe normy, a to wszystko w około-pandemicznej otoczce, sprawiło, że stresowałam się nowym rokiem szkolnym mojego Starszaka bardziej niż moim egzaminem maturalnym sprzed lat. ;-)
Nie wiem, dlaczego dałam się ponieść jakiejś wewnętrznej presji, że zarówno on jak i ja, w tych pierwszych dniach szkoły zdajemy jakiś wspólny egzamin, po którym wynik będzie świadczył o tym, czy dobrze się do tego wszystkiego przygotowaliśmy, czy też oblaliśmy go z kretesem.
Autentycznie czułam, że oczy całej szkoły będą skierowane na niego i na mnie, i okaże się, czy zasłużyliśmy, abyśmy (ja jako rodzic a on jako uczeń) byli w tej pierwszej klasie! :D
Moje szczęście, że nie dałam tego odczuć mojemu synowi, że się tym wszystkim stresuję. Starałam się z całych sił, aby nie dać po sobie poznać, że się tym wszystkim denerwuję, ale mój M. doskonale wiedział, że cała w środku dygoczę emocjonalnie. ;-)
Zupełnie niepotrzebnie stworzyłam w swojej głowie wizję, że fakt, iż nasze dziecko jest w szkole (i niejako dostało się do pierwszej klasy), to jest równoznaczne z dostąpieniem zaszczytu bycia w społeczności szkolnej i powinnam być z tego powodu dumna, a jednocześnie ostrożna, by ten przywilej nie został nam zabrany! :-)
Nie wiedzieć dlaczego, wywarłam na samej sobie presję, że to, czy mój Syn sobie teraz poradzi na tle innych dzieci, zależy wyłącznie ode mnie, mojego zaangażowania, mojego maksymalnego skupienia, trzymania ręki na pulsie, dopilnowywania wszystkiego i chuchania i dmuchania na wszystko, co tylko się da.
BZDURA!
Nie wiem, dlaczego w Polsce (przynajmniej ja tak to zawsze odbierałam jako dziecko) szkołę zazwyczaj kojarzymy z jakąś areną, na której to na oczach tysięcy sędziów przejdziemy bądź nie przejdziemy do kolejnego etapu igrzysk.
Tymczasem ja z perspektywy moich lat szkolnych już będąc rodzicem nie chcę dłużej patrzeć na szkołę jak na miejsce, gdzie dzieje się selekcja, sprawdzanie, weryfikowanie, testowanie, ocenianie. Scenę, na której bacznie patrząca na dzieci komisja odgórnie decyduje, czy dziecko dostąpi zaszczytu promocji do kolejnej klasy.
Ja chcę patrzeć (i zaczynam patrzeć) na szkołę jak na miejsce, w którym dziecko powinno zdobywać różnorodne doświadczenia nie pod okiem sędziów, a partnerów (!), czyli nauczycieli, którzy razem z rodzicami wprowadzają dziecko w ciekawy świat nauki, eksperymentów, doświadczeń, nowych emocji, ciekawych lekcji. Chcę patrzeć na szkołę jak na olbrzymi plac zabaw, na którym uczniowie skaczą po różnorodnych drabinkach będących przedmiotami, i mają z tego frajdę.
I chcą przychodzić na ten plac zabaw jak najczęściej, bo czują się na nim dobrze zdobywając kolejne doświadczenia, w pozytywnej atmosferze, wśród osób, które pomagają dziecku pokonywać kolejne szczebelki.
Mam to szczęście, że mój Syn uczęszcza do świetnej szkoły, gdzie Nauczyciel to słowo przez duże „N”. Widzi dziecko i jego emocje, dostrzega jego potrzeby, potrafi się nad dzieckiem pochylić, rozbudzić w nim ciekawość świata.
Ja nie tak pamiętam moją szkołę podstawową. Na palcach jednej ręki mogę policzyć nauczycieli, którzy rozbudzili we mnie ciekawość do przedmiotów, którymi zajmowali się zawodowo. Nie wiem, czy winny jest system i jego braki. Czy jeszcze coś innego. Jednak tylko nielicznym udało się zbudować z uczniami pozytywną relację, w której byli prawdziwymi przewodnikami po tematach dla nas nowych.
Zazwyczaj jednak traktowali szkołę jako dziwnego rodzaju pole bitwy, okopywali się w niej biorąc uczniów za zakładników, a do rodziców strzelali z pustych naboi przerzucając na nich i na swoich zakładników winę za jakiekolwiek niepowodzenia w tej bitwie nauczaniem zwanej.
Nie, nie takiej szkoły chcę dla moich dzieci. Jako rodzic chcę móc rozmawiać z nauczycielami moich dzieci jak z doświadczonymi przewodnikami po ciekawej aczkolwiek trudnej trasie (nauczaniem zwanej), którą wspólnie musimy pokonać.
Ja deklaruję się dać z siebie wszystko, ale równocześnie oczekuję tego, by przewodnicy tej trasy mieli oczy szeroko otwarte, wszak każda trasa dla każdego dziecka może mieć inny stopień trudności.
A po drodze trafimy na niejedną przeszkodę, którą pokonamy po to, by te młode umysły i serca wprowadzić w nowy dla nich świat bez szkolnych traum i bez generowania niepotrzebnych kompleksów.
Dlatego nawiązując do tytułu mojego dzisiejszego postu – jest jedna rzecz (a nawet i więcej niż jedna!), której na pewno nie zrobię, gdy zacznie się rok szkolny:
Nie będę traktować szkoły jak ARENY, gdzie odbywają się walki, selekcja i krzyki zamiast rozmów. Gdzie moje dziecko bądź ja jako rodzic jesteśmy traktowani jak intruzi próbujący burzyć porządek instytucji. ;-)
Jak co roku będę w nauczycielach szukać partnerów, z którymi wspólnie przejdziemy ten szlak. Bez względu na to, jaki będzie miał stopień trudności, będę patrzyła na moje dziecko jak na młodego człowieka, dla którego szkoła nie ma być polem jakiejkolwiek bitwy, a placem zabaw, na którym uczy się z przyjemnością.
Dlatego, kiedy w tym roku mój Junior pójdzie do pierwszej klasy, nie będę miała wobec niego wymagań, aby od razu płynnie czytał, pisał czy był najlepszy w klasie.
Niech idzie swoim rytmem, przy wsparciu moim i nauczycieli. Niech ma frajdę z tego, że poznaje nowe zagadnienia, ale bez szaleńczego pędu. Niech pamięta okres szkolny, jako piękny czas, w którym poznaje znaczenie szkolnych obowiązków, ale nie zapominając o tym, że w szkole warto się świetnie bawić ucząc! :-)
A ja, jako jego mama, będę uczestniczyła w tej jego ścieżce dbając o to, by instytucja szkoły była dla nas partnerem, a nie polem jakiejkolwiek bitwy. ;-) Dlatego tak jak od lekarzy oczekuję tego, by znali się na swoim fachu, czy od dekarza oczekuję tego, by poradził sobie z dziurą w dachu, tak od nauczycieli oczekuję tego, by wspólnie ze mną i z dzieckiem byli godnymi zaufania przewodnikami na ścieżce zwanej szkołą. ;-)
P.S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu ❤ Możecie go też udostępnić swoim znajomym. Dziękuję! :*
1 komentarz
Trudny temat. Dzięki. W szczególności jak u mnie dochodzi zmiana szkoły. Najważniejsze to zaufanie i poczucie własnej wartości.