To są te momenty, o których przypominam sobie wtedy, gdy świat zwalnia. Gdy nagle ta codzienna gonitwa traci na prędkości a ja zaczynam więcej czuć, więcej widzieć.
Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem typem kobiety, która często spala się sama w sobie. Niby jestem szczęśliwa, niby wszystko gra i buczy, ale są momenty, w których codzienność zaczyna mnie przerażać i każdy drobiazg urasta do rangi mega problemu.
Czasami, gdy dostaję od Was maile i czytam je między nalewaniem wody do wanny a robieniem kaszki dla moich szkrabów, to nie mogę powstrzymać się od tego, aby skomentować je jednym zdaniem:
Od pół godziny próbuję napisać tytuł tego postu i nie potrafię. Nie wiem, który z tytułów będzie bardziej adekwatny.
Post powstał w ramach kampanii społeczno-edukacyjnej „Projekt Body” mającej na celu uświadamianie nam – rodzicom faktu, że mamy wpływ na to, czy nasze dzieci będą musiały zmagać się już we wczesnym wieku z jedną z chorób cywilizacyjnych, która zbiera obecnie ogromne żniwa.
Mam wrażenie, że niektórzy mężczyźni trochę się zagolopowali. Dostaję wiele wiadomości od Was, w których piszecie np. jak Agnieszka, o tym że:
„Kochaliśmy się długo i szczęśliwie, dopóki na horyzoncie nie pojawiła się ciąża. Później szlag wszystko trafił. […] „
Podzielę się z Wami taką moją bardzo luźną refleksją, którą od kilku tygodni mam w głowie. Te moje rozmyślania zbiegły się w czasie z wizytą u moich dziadków, którzy mieszkają pod Wrocławiem.
W pewnym sensie ten post jest niejaką spowiedzią z moich grzeszków, które kiedyś bardzo mocno oddziaływały na moją codzienność i od których byłam mam wrażenie mocno uzależniona.