Wczoraj wieczorem myślałam, że oszaleję. I chociaż chciałabym, aby było u nas „książkowo” i rzeczywiście zdarza się, że moje dzieci są przykładem aniołeczków spijających sobie z dziubków, tak wczoraj dały popalić.
I przedwczoraj również :D Zaczyna się całkiem niewinnie. Jeden chce na kolację parówki, drugi kanapkę z pastą jajeczną a trzecia żąda arbuza pociągając mnie na spodnie dresowe. Przynoszę wszystkie trzy dania ucieszona, że wreszcie walnę się na sofę i przez kilka minut będzie cisza. Tymczasem okazuje się, że spieprzyłam zamówienie restauracyjne :D Parówka miała być zimniejsza. Pasta jajeczna niepotrzebnie jest ze szczypiorkiem, a w arbuzie obywatelka znalazła pestkę, która jej nie podpasowała i to wykwintne danie szlag trafił.
Jedno, drugie i trzecie marudzi. W pierwszej chwili myślę sobie – nie, oj nie będą mi tutaj marudzili, skoro gotowe danie podstawiam pod nosem. Towarzystwo okazuje się nieugięte. Najmłodsza zaczyna histeryzowanie, junior podłapuje i oznajmia, że on w takim razie tę kaszkę wylewa. Starszak wydawał się być w miarę ogarnięty, ale okazuje się, że ten szczypiorek jednak wygląda dla niego dziwnie brązowo i on jednak nie da rady go przełknąć.
– No to pójdziecie spać głodni. Ja nie będę po raz kolejny szła do kuchni, żeby okazało się, że znowu coś jest nie tak, jak być powinno. – oznajmiam tonem pełnym wku…enia.
– Albo sami będziecie sobie robić kolacyjki, bo chociaż ja robię je dla Was z przyjemnością, to jak zaczynacie koncert życzeń, to odechciewa mi się momentalnie. – dodaję.
Umówmy się – gdy jest 21.00 z minutami to ja marzę tylko o tym, aby była …cisza. Długa, kojąca, pozwalająca myśleć cisza :D Cisza która sprawia, że zamiast budyniu w mózgu mam znowu własne myśli.
Na wieść o tym, że odmawiam przerabiania kolacyjnych dań, towarzystwo wpada w stan nieokreślonego marudzenia. Temu jest za głośno, ta chce po nim skakać, a najstarszego zaczyna boleć głowa.
Cudownie – myślę sobie. A pocałujcie Wy mnie wszyscy w dupę. – mówię do siebie w myślach.
Najmłodsza płacze, że głodna. Teraz już nie chce arbuza. Chce kaszkę. Sprytna matka zamiast robić nową, daję jej tą po bracie, który swojej nie tknął, bo była za rzadka. Ale żeby moje oszustwo nie wyszło na jaw, to przelewam ją do miseczki w innym kolorze. Puszczam oko do męża, żeby powyciągał ukradkiem ten szczypiorek z kanapek starszaka. Arbuz z pestkami wpieprzać będzie mąż. Jak zwykle to jemu zostawiamy rarytasy :D Kiedy chcę zapytać Juniora, co chce zamiast swojej kaszki, to orientuję się, że on już zasnął na dywanie w międzyczasie :D
Mąż zanosi zaprowadza ledwo przytomnego Juniora do łóżka. Młoda je kaszkę a Starszak leci do łazienki umyć zęby.
Wracam po młodą, a ta już z głową przyklejoną do stołu. Zasnęła bidula umaziana w tej kaszce. Buzia na szybko wilgotną chusteczką przejechana i z namaszczeniem położyłam ją w łóżku.
KRYZYS zażegnany! A teraz błoga cisza! Cudowna, lepsza niż czekolada i lampka wina w dłoni, cisza która sprawia, że w sumie to gdybym mogła wygrywać taką godzinę ciszy w ciągu dnia, to wybrałabym ją zamiast jakiegoś tam Porsche, 3-tygodniowych wakacji w Nowej Zelandii czy innych luksusów, o których w sumie mogę tylko pomarzyć :D
Piąteczka, dziewczyny. Za tę ciszę, aby nam się zdarzała częściej niż rzadziej :D
Brak komentarzy