W domu mamy szpital. Wszyscy chorzy, za wyjątkiem mojego M. który ma „jedynie” katar i próbuje ogarniać przedświąteczne sprawunki.
Chorowanie zaczęło się od starszaka, który przywlókł coś z przedszkola. Całe szczęście początek jego choroby nie wyglądał tak, jak wyglądały początki jego infekcji w zeszłym roku, gdzie totalnie ścinało go z nóg i kończyło się na szpitalu. Tym razem przyszedł chłopak z przedszkola z zieleniejącym glutem i lekkim kaszlem. „Ocho! Szybko poszło..” – pomyślałam. Ale obyło się bez gorączki, lekki stan podgorączkowy i parszywy, duszący kaszel w nocy.
Z kolei Junior trzymał się w zdrowiu, ale dwa dni temu i jego ścięło razem ze mną. Na nic było moje łykanie preparatu z końską dawką aceroli. Zgięło mnie w pół, ale udaję, że jestem zdrowa, bo to trzyma mnie przy życiu i zdrowych zmysłach tuż przed porodem. Juniora ścięło na dobre wczoraj. Ale jak go zwaliło, to na cztery łapy. 39,5 stopni i marudzenie 24/7 . Do syta! ;-)
Po prostu „uwielbiam” takie klimaty. Nie dość, że święta, to jeszcze poród z chorobą w tle:D Nic tylko się napić (mocnej herbaty) i usiąść i zapłakać.
A ponieważ nie chciałam z lekarzem czekać do świąt, to doszłam do wniosku, że zamówię wizytę domową, bo marne moje szanse na doturlanie się z dwójką do przychodni o własnych siłach.
Przyjechał pan doktor. Zbadał, osłuchał. Stwierdził, że to wirus i gorączka utrzyma się pewnie jeszcze 2-3 dni, a kaszel utrzyma do dwóch tygodni. Przepisał leki objawowe i kazał być dobrej myśli.
„W Krakowie mamy epidemię wirusa. Przedszkolne grupy liczą w większości dwójkę-trójkę dzieci.” – skwitował ze stoickim spokojem.
„Wszystko spoko, ale dlaczego akurat na święta i tuż przed moim porodem, cholera jasna.” – powiedziałam w myślach.
Pożegnaliśmy się z panem doktorem. Zadzwoniliśmy do taty z instrukcjami, co ma przywieźć z apteki. Chłopaki założyli bluzy i rozsiedli się na sofie w oczekiwaniu na to, że matka włączy zaraz bajkę. Nie pomylili się.
Ja usiadłam przy stole. Podparłam głowę rękoma i zawiesiłam się na chwilę trzymając w ręku pilota od telewizora. Jak nic zaczęła dopadać mnie „zawieszka” i totalne wkurzenie pomieszane ze zrezygnowaniem. Choroby mnie paraliżują i blokują. Nie cierpię ich, szczerze.
I nagle to moje milczenie przerywa uradowany starszak! Wytrąca mnie z tej mojej zawiechy:
– Mamo, naplawdę razem z Teodolem jesteśmy chorzy?! I ja i on też? – pyta mnie roześmiany.
– Tak, Skarbie. Niestety obaj jesteście chorzy.
– To super! To znaczy, że będziemy mogli się razem z Teodolem przytulać! – skwitował to krótko, dosadnie i z nieskrywaną euforią!
No tak.
Są jednak jakieś plusy zbiorowego chorowania :-D Można się przytulać bez ograniczeń! I tym oto pozytywnym akcentem zakończę moje marudzenie :D
4 komentarze
Oj zdrówka?kochani…ja też już tydzień grypy mam za sobą i teraz antybiotyk ? ledwo chodzę…a jakieś święta trza ogarnąć…bo czworo dzieci i reszta świata ????ale trzymajmy się cieplutko może się uda!!!
Witam w klubie… Moi goście już w drodze do nas. Widmo Wigilii na 20 osób nie chce się oddalić a ja nie mam siły wstać z łóżka. Zdrowiejcie szybko.
Zdrówka i jeszcze raz zdrówka:* a co do dzieci i ich radości w momentach kiedy nam nie do śmiechu- dzieci są mega optymistką :) i widzą tylko jasne strony sytuacji :) to takie urocze
Przynajmniej umie chłopak znaleźć pozytyw w tym wszystkim. Zdrowia Wam wszystkim.