Pamiętam nasze przeboje sprzed roku, kiedy szukałam miejsca w przedszkolu dla naszego starszaka. Gdy podeszłam do dwóch pobliskich publicznych przedszkoli, aby rozeznać się w temacie, dyrektorzy placówek od razu sprowadzili mnie na ziemię.
Na dzień dobry dostałam prawdą z liścia. Przede wszystkim w Krakowie jest tak wielu chętnych rodziców próbujących posłać swoje maluchy do publicznego przedszkola, że raczej marne nasze szanse, aby nasze dziecko znalazło się w publicznej placówce.
Jedna z pań dyrektorek, która w rekrutacyjnym ferworze uprzejmie przyjęła mnie na krótką rozmowę, zadała mi kilka dyżurnych pytań. Jeśli dobrze pamiętam, to większość dotyczyła tego, czy jestem samotną matką, czy oboje z mężem pracujemy na etacie oraz czy któreś z naszych dzieci już do ich placówki uczęszcza. Po tym krótkim wywiadzie zmarszczyła brwi konkludując to krótko:
„Nie chcę robić Pani nadziei. Nie widzę większych szans na powodzenie przy rekrutacji do naszego przedszkola publicznego. Jest pani z synem na końcu systemowego „łańcucha pokarmowego”. Proszę rozejrzeć się za prywatną placówką, tym bardziej, że one w Krakowie równie okupowane jak te publiczne.”
Wiele się nie myliła.
Kiedy wyraziłam życzenie zapisania mojego syna do jednej z trzech wybranych przez nas placówek, które polecali moi znajomi, okazało się, że miejsc raczej już nie będzie. Listę mieli pełną jeszcze przed rekrutacją, a na liście rezerwowej chcieli nas umieścić niechętnie od razu sugerując, że ta lista to tylko takie pocieszenie, z którego się raczej nie korzysta.
No zajebiście. – pomyślałam.
Chciałam posłać mojego syna do przedszkola nie tylko dlatego, aby tam mógł się rozwijać wśród rówieśników i spędzać czas kreatywniej niż w domu. Wszak miały mu wtedy stuknąć 3 lata. Chciałam również aktywniej pracować, aby móc w większym stopniu dokładać się do domowego budżetu i się rozwijać. Przy okazji miałam dosyć tych głupkowatych spojrzeń w tylu:
„A myślisz coś o posłaniu starszaka do przedszkola i jakiejś yyy…. pracy?!”
Nie, nie myślę wcale. Będę siedzieć na dupsku, pierdzieć całe życie w stołek i liczyć pajęczyny na ścianach. Durne gadanie, które zapewne niektórzy z Was znają od podszewki. No jasne, że chciałam puścić dziecko do przedszkola. Tylko skąd znaleźć takie, które go przyjmie i nie będzie na końcu świata, to znaczy godzinę drogi z domu w jedną stronę…
Mission impossible!
Cudem wtedy znaleźliśmy miejsce w przedszkolu, z którego akurat jedno z dzieci się wypisało, bo miało przeprowadzić się z rodzicami zagranicę.
Też w temacie rekrutacji, w której meandrach totalnie się gubię i ciekawa jestem mega, jak to u was wyglądało. Niespełna tydzień temu napisała do mnie Ania G. Wściekłość biła z jej wiadomości:
„To kolejny rok spędzę z dzieckiem w domu, bo okazało się, że w naszym mieście nie ma miejsca dla naszej Oliwii. To, że mąż pracuje sześć dni w tygodniu a ja chcę wrócić do pracy nie wystarczy. Kiedy zapytałam kobiety w przedszkolu co mam robić zaśmiała się chyba kpiąc ze mnie. „Niech Pani się rozstanie z mężem, jak robią to inni.” […] Nie padnij ze śmiechu. Niektóre moje młodsze koleżanki z liceum, z którymi mieszkam po sąsiedzku celowo opóźniają swoje zamążpójście do momentu aż dziecko dostanie się do przedszkola do czego przyznają się bez krępacji. Pracują tylko na papierze na 1/4 etatu i odbierają dzieci już o 13.00. Codziennie spotykamy się na spacerach.
[…] Mam zgrywać samotną matkę po to tylko, abym mogła posłać Oli do przedszkola i wrócić do pracy? Niedoczekanie! Obłudy nie zniosłabym. Na prywatne nas nie stać, bo moja pensja ledwo pokryłaby koszt. Co dla mnie jest ważne, bo nie pracowałabym na umowę o pracę a na umowę zlecenie – w prywatnym płaci się bez względu na to, czy dziecko choruje czy nie. W państwowych w naszej okolicy płaci się tylko za dni, w które dziecko było na miejscu.
I co tu robić?”
Lekko zdębiałam po tym mailu. Głęboko wierzę, że to tylko mały wycinek rzeczywistości a nie pełny obraz sytuacji. Nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek mógłby się wyrzec partnera publicznie po to tylko, aby zapewnić dziecku miejsce w przedszkolu. Co widzę na naszym przykładzie – mam nadzieję, że to nie kombinatorstwo i naginanie reguł są winne tego, że dzieci, dla których powinno być miejsce, niestety do przedszkola się nie dostają. Może durna jestem, ale liczę na ludzką przyzwoitość.
Mam wrażenie, że to system jest winien. Zupełnie serio, cóż nam z 500+, które jest kroplą w morzu, kiedy wiele dzieci nie może dostać się do przedszkoli, bo tych przedszkoli fizycznie nie ma? A mamy tych dzieci nie mogą wrócić do pracy aktywnie dokładając się do tworzenia zdrowego systemu, bo mają związane ręce? Dla mnie zdrowy system to taki, który umożliwia chętnym do pracy pójście do tej pracy, podczas gdy ich dzieci będą miały opiekę, na którą będzie stać ich rodziców.
Zatem co robić, aby dostać się do publicznego przedszkola? Jak pozytywnie przejść rekrutację do przedszkola, aby dziecko mogło być w publicznej placówce? Nie mam zielonego pojęcia. Jeśli mieszkacie jak ja w miejscu, gdzie o przedszkole publiczne trudno, trzeba zacisnąć zęby i szukać miejsca w przedszkolu prywatnym, do skutku.
Trzymam kciuki!

