A wydawał by się mogło, że jesteśmy już wszyscy dorośli, mleczka pod noskiem nie mamy, znamy swoje miejsce w szeregu, wiemy jakie są nasze obowiązki w rodzinie i naszym związku. Tymczasem nadal zdarza nam się licytować z naszym partnerem czy partnerką, że czegoś zrobiliśmy więcej od niego czy od niej. Szczerze? Nienawidzę tego. Dlaczego? Bo i w moim małżeństwie to się zdarza, czego absolutnie nie mogę zdzierżyć.
Kilka dni temu uczestniczyłam w rozmowie, której się z początku bardziej przysłuchiwałam aniżeli byłam jej czynnym uczestnikiem. Nazwę głównych uczestników dialogu Mężem i Żoną, bo na takie ich nazwanie dostałam pozwolenie. :-)
Otóż Żona popijając kawę i zagryzając to ciastkiem z żurawiną rzuciła w pewnym momencie w stronę Męża pytanie. Dialog ich brzmiał mniej więcej tak.
– Ogarniesz jutro piwnicę? Tam się już nie da nawet wejść. Twoje narzędzia i deski stoją na środku, a ja chcę się przedostać do przetworów i nie mam jak.
– Boże, a Ty znowu swoje. Dopiero co starłem kurze z karniszy, bo marudziłaś o to cały tydzień, a Ty znowu czegoś ode mnie chcesz. Non stop czegoś chcesz. Twój koncert życzeń się nigdy nie kończy. A kiedy Ty w końcu ogarniesz piwnicę? Dlaczego to ja mam ją ogarniać? Ja pracuję, ja robię zakupy, ja załatwiam remonty i przeglądy, ja odbieram dzieci z przedszkola. – zaczął licytację Mąż.
– A ja sprzątam kuchnię i łazienkę co tydzień. Robię pranie i prasowanie. Gotuję, pracuję, prowadzę dzieci do przedszkola, zawożę je na zajęcia dodatkowe i …
Nie wytrzymuję i wtrącam się.
– Rany, jakbym słuchała siebie i mojego M. Każdemu z nas wydaje się, że robimy więcej od drugiej połówki. Mi też się obrywa za to, że mam nieustanne zadania, o które proszę mojego Męża, ale to są rzeczy, które trzeba zrobić, a ręce mam dwie… Dajcie spokój. Trzeba skończyć z tym licytowaniem się. Sorry, że się wtrącam, ale może weź ogarnij tę piwnicę, a ona zrobi jutro Twoją ulubioną szarlotkę. Źle będzie? Ty tej szarlotki nie zrobisz, a ona nie ogarnie piwnicy. To chyba łatwe do zrozumienia.
Znamy się razem już x lat, więc możemy walić sobie prosto z mostu.
Nie wiem, czy idealizuję związek moich rodziców, gdy byłam dzieckiem, ale nie kojarzę, żeby u moich rodziców (a mieli czwórkę dzieci) była jakakolwiek licytacja, kto zrobił czegoś więcej.
ONI PO PROSTU ZASUWALI każdego dnia i każdy zajmował się swoja działką, jakoś sprytnie wymieniając się obowiązkami.
To nie było tak, że jedna osoba zapierdzielała, a druga z nogami do góry leżała plackiem patrząc jak ta druga zasuwa.
W pewnym momencie nawet oboje pracowali, gdy dzieciaki były już bardziej odchowane. Mama oprócz pracy zajmowała się też sprzątaniem domu, zawożeniem nas na zajęcia dodatkowe, dbaniem o to, byśmy byli czyści, zadbani i dopilnowani, a tata po przyjeździe z pracy często nas jeszcze kąpał, przygotowywał kolację, mama sprawdzała nasze lekcje itd. Gdy był weekend razem sprzątali, zajmowali się ogrodem, gotowali na zmianę.
Chyba wynieśli to wszystko z domu, w którym wszystko chodziło jak w zegarku, a rodzice pilnowali tego, by dzieci uczestniczyły w porządkach i innych pracach na miarę ich wieku i zdolności.
Całkiem niedawno napisała do mnie Martyna (imię zmienione), mama trojaczków, które mają na liczniku niespełna dwa latka. Martyna jest z nimi w ciągu dnia w domu, a w tym czasie jej mąż pracuje i wraca z pracy o godzinie 17.00. Martyna już nie wie, jak ma przemówić mężowi do rozumu, bo ona po całym dniu z trójką mały dzieci ma w głowie kisiel i jest jednym wielkim kłębkiem nerwów. Na domiar wszystkiego teraz cala trójka przechodzi zapalenie oskrzeli. Jej mąż po pracy jako elektryk przychodzi do domu, je obiad i idzie na drzemkę, która trwa do godziny 19.00. To właśnie wtedy Martyna kończy kąpać dzieci. Nie zliczy, ile razy prosiła męża o to, by wyręczył ją w tym. Ona marzy by choć kilka dni w tygodniu usiąść z książką w ręce, bo to właściwie jej jedyna rozrywka, a wieczorami już nie ma siły na książkę, bo zasypia razem z dziećmi. Na jej prośby słyszy za każdym razem:
– Chcesz zamienić się pracą? Chcesz zobaczyć, kto ma gorzej? Ja padam na pysk, a Ty trzymasz się jeszcze na nogach.
Jesteśmy już z Martyną umówione, że ona pierwszy raz od dwóch lat zamelduje swojemu mężowi w sobotni poranek, że oto właśnie idzie w góry (!), a on, jaśnie pan, zajmie się wtedy tym, czym ona do tej pory się zajmowała, wszak to wg niego lżejsze zajęcie niż jego podobno. ;-) On w niedzielę wybiera się z kumplami na motor jak pogoda, czyli sprawiedliwie. ;-)
Dzień Martyna wybrała nieprzypadkowo, bo właśnie wtedy jej szanowny małżonek nie będzie mógł liczyć na pomoc swoich rodziców, do których zadzwoniłby zapewne w panice, by mu pomogli z wnukami. Jego rodzice jadą do innego województwa przygotować groby bliskich na 1 listopada. ;-) Będzie mógł spędzić całą sobotę ze swoimi trojaczkami – pestka! :D Jestem pewna, że wiele go to nauczy. ;-)
Zatem, czy licytowanie się o cokolwiek ma jakikolwiek sens? Myślę, że nie. Doceniajmy to, co robi druga osoba i nie udawajmy, że to, co my robimy, to jest jakiś wyczyn ponad miarę, który trzeba uhonorować medalem, kotylionem zajebistości i czerwonym dywanem. A gdy jesteśmy o coś proszeni przez naszą partnerkę czy partnera, to nie traktujmy tego jako atak na naszą osobę (jak to niektórzy traktują)…
Znam osoby, które każdą prośbę swojego partnera traktują jako atak. Wszak dochodzi im kolejna czynność, a mogli tak sobie smacznie w tym czasie odpoczywać. ;-)
No cóż. Szczególnie kiedy dzieci są małe obowiązkami nie tylko trzeba się dzielić, ale też trzeba nimi żonglować między sobą tak, aby jedna i druga strona miała czas na regenerację, czas dla siebie i by nie czuła się zostawiona sama sobie ze swoimi obowiązkami nie mogąc liczyć na wsparcie partnera…
P.S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu ❤ Możesz też go podać dalej. Dziękuję!
Brak komentarzy