Macie tak czasami, że przytrafia się Wam pewnego razu jakaś sytuacja, z pozoru zwyczajna, z którą mierzyliście się już nie jeden raz, jednak za tym setnym razem dostajecie olśnienia?! Doświadczacie pewnego rodzaju przebudzenia, w trakcie którego zastanawiacie się głośno, jakim cudem dałyście się wcześniej wpasować w sytuację, która zupełnie nie tak powinna wyglądać?
Ja miałam tak całkiem niedawno. Do tego stopnia wstrząsnęła mną obrazowość danej sytuacji, że właściwie z dnia na dzień zaczęłam wprowadzać do mojego życia zmiany, z których cieszę się jak dziecko.
Opowiem Wam, jak to u mnie wyglądało.
Zrobiłam jakiś czas temu ciasto. Pyszne. Już tylko patrząc na nie ciekła mi ślinka i nie mogłam się doczekać aż je rozkroję, a następnie pomału będę je pochłaniać trzęsąc się jak dziecko. :D Zawołałam towarzystwo, żeby usiedli do stołu. Dzieci były wniebowzięte. Mój M. w sumie też chyba się ucieszył, że zrobiłam coś na słodko, choć on z tych raczej oszczędnych w komplementach i zachwytach maści wszelakiej.
Zaczęłam kroić to ciasto, ale ten pierwszy ukrojony kawałek nie udał się specjalnie. Zostawiłam go na blasze, a następnie już znacznie ostrożniej przystąpiłam do krojenia kolejnych kawałków, aby wyszły spod noża nieskazitelne. ;-) Każde z dzieci dostało duży kawałek, perfekcyjnie ukrojony. Mojemu M. nałożyłam jeszcze większy kawałek, także równo ukrojony.
Sięgnęłam po talerzyk dla siebie i nałożyłam na niego ten nieudolnie na początku ukrojony kawałek. Właściwie nie był to nawet kawałek tylko jakaś taka breja ciasta, umówmy się. ;-)
Wszyscy przystąpili do jedzenia, padły nawet jakieś tam smakowe zachwyty. I po jakimś czasie wszyscy rozeszli się do swoich zabaw czy obowiązków.
A ja usiadłam sobie na sofie i w tym oto momencie przypomniałam sobie cały ten proces przygotowywania tego ciasta, wręcz marzenia o nim, aby takie pyszne, cudowne, wjechało do mojej jamy ustnej, że tak się wyrażę. :D I później jak ta (znowu wybaczcie, ale to jest słowo, które pierwsze przyszło mi na język) ostatnia pizda zamiast nałożyć sobie ten cudowny, równie ukrojony kawałek, przecież o nim cały marzyłam, to pierdziutnęłam sobie na talerz jakieś w ogóle popłuczyny tłumacząc sobie, że przecież smak jest ten sam!
Słuchajcie, tu nie o smak chodzi! Bo smak jaki jest, to wszyscy wiemy! Przecież ten rozwalony kawałek mogłam zjeść kolejnym razem, a za pierwszym razem mogłam cieszyć się tym idealnie ukrojonym również dla mnie!
Ja w tym oto momencie siedząc na sofie zrozumiałam, że ja zamiast traktować siebie jakbym siebie kochała (a o tym, że warto samego siebie kochać, to mamy chyba jasność…), to nałożyłam sobie kawałek, którego nigdy bym nikomu innemu nie nałożyła.
NIGDY WIĘCEJ!
Nigdy więcej umniejszania sobie w ten sposób. Nigdy więcej tłumaczenia, że w sumie to coś nie ma znaczenia, że smakuje tak samo, i tak dalej. I żeby było jasne – ja nie mam na myśli sytuacji tylko kulinarnych. Ja mam na myśli całe spektrum codziennych zdarzeń, w których stawiam siebie niżej niż innych i udaję, że tak jest spoko.
Nie, tak nie jest spoko. To dziwne (moim zdaniem szkodliwe wręcz) postrzeganie nas samych mamy chyba jakoś zakorzenione przez nasze mamy czy babcie, które robiły podobnie. Niedawno, gdy rozmawiałam z moją mamą, to przytaknęła mi, że sama to u siebie zaobserwowała. Taką skłonność do zabierania sobie, a dawania innym, choć wcale nie ma takiej potrzeby, by zabierać sobie bądź dawać coś niepełnowartościowego.
Nie licząc sytuacji, gdy życie nas zmusza do odejmowania sobie z ust (i rzeczywiście stawiamy często siebie wtedy na szarym końcu łańcucha rodzinnego priorytetyzując dzieci), to warto popatrzeć na siebie jak na długo oczekiwanego gościa, któremu chcemy dać co najlepsze, by poczuł się u nas dobrze.
Co ciekawe, co zaobserwowałam np. u mojego M. ale nie tylko – kiedy on się czymś częstuje, to chrzani konwenanse! Nakłada sobie zawsze solidną porcję, nie żałuje sobie dokładek, jeśli są dostępne. Tak trzeba żyć!
Kontynuując traktowanie siebie dobrze, z czułością i wdzięcznością, otworzyłam właśnie skitrany gdzieś w kuchennej szafce zestaw herbat, które miały czekać na wyjątkową okazję. Puknęłam się znowu w czoło!
Magda, do cholery, na jaką wyjątkową okazję! Dziewczyno, szkoda czekania!
Sączę właśnie cudownie aromatyczną anyżową herbatę, zajadając się w międzyczasie upieczonym kozim serem z pomidorkami koktajlowymi i przyprawami. Dziewczyny, ja ten kozi ser i te pomidorki zrobiłam dla siebie! Czaicie to, jaki postęp u mnie nastąpił? Kiedyś zrobiłabym sobie kanapkę albo zjadłabym jakąś po dzieciach. Jutro z kolei wybieram się sama ze sobą na kawę. Zamówię cappuccino na podwójnym espresso i będę piła je tak, jakby właśnie Dionizos polał mi najlepszego wina. ;-)
Uczę się dbać o siebie. Może dla niektórych to nie wypada. Bo wg nich lepiej sobie odejmować zamiast dodawać.
Ja jestem na etapie dodawania. Jak wejdę na etap mnożenia, który jeszcze przede mną, to też się z Wami tym podzielę! :P
Moje mocne postanowienie – ciekawa jestem, czy też macie takie w planach bądź już wprowadzacie je w życie:
2 komentarze
Oooo tak! Dbanie również o siebie, a nie tylko wiecznie o innych. Też jestem na tym etapie i chyba i się to udaje :) Daję sobie to, co najlepsze i to, co dobre. Bo przecież ja też na to wszystko zasługuję :)
Masz absolutną rację! Ja też dochodzę do takiego etapu – dlaczego mam oczekiwać, że inni o mnie zadbają i dopieszczą, skoro mogę zrobić to sama. I będzie idealnie! :)