Nie wiem skąd ten trend, to ślepe podążanie za wiecznym nadążaniem. Nie mam pojęcia skąd tkwi w nas – matkach to przekonanie, że przecież musimy zawsze, bez wyjątku trzymać uszy do góry i cycki na baczność.
Nie wiem też dlaczego niby nie wypada przyznać się do tego, że jest nam gorzej. A na pytanie co u Ciebie, mimo że jest źle albo że czujemy, że zaraz runiemy w przepaść przeklętą, to odpowiadamy, że „jest OK.”. Że jest „do przodu”, że „z górki” albo że „spoko”, „w miarę”, czy coś w tym stylu. A do tego „spoko” tyle nam brakuje! Brakuje nam do niego czasami tak naprawdę wszystkiego!
Jak cholernie łatwo wejść w rolę wiecznie uśmiechniętej, zajebistej, gorącej i zawsze chętnej do wszystkiego laski. Która nie ma gorszych dni, nie ma PMSów a wszystkie problemy załatwia szybkim i stanowczym „ej, no przecież, że damy radę!”. Podczas gdy tak naprawdę to spalamy się w środku i jedziemy na pustym już baku. Aby zachować pozory.
Jak łatwo wejść w ten modny teraz trend przyklejania sobie szelmowskiego uśmiechu do twarzy. I do dupy uśmiechu również. Bo my, matki, nie powinnyśmy mieć przecież tyłów, oj nie! Zaległości i smuteczki zagryzamy na śniadanie i popijamy ulubioną zimną kawką! My przecież ze wszystkim mamy być na czas, na już. Natychmiast!
I ja w taką właśnie rolę weszłam jakiś czas temu. Weszłam w nią jak w masło, bo pomyślałam sobie, że ja teraz wszystkim pokażę! Pokażę każdemu jak to prę do przodu i niestraszne mi bezsenne noce, kłótnie w związku, marudzące dzieci i nadprogramowe kilogramy. Że pieprzę, że mam pod górkę, bo przecież za chwilę, za ten przeklęty momencik wyjdzie słońce i będę się pławić w tym srającym tęczą optymistycznym krajobrazie! Że zawsze z tarczą w ręku, zamiast na tarczy, będę taranować rzeczywistość i kontemplować te chwile, w których łzy cisną mi się do oczu. A ja będę je zawracać, by pokazać, że jestem twarda. Niczym harda Hildegarda.
Dopiero niedawno wychodzę z tej do usrania nudnej już roli. Wychodzę z niej niczym Gustlik ze swojego czołgu, i zastanawiam się, czy mi jeszcze wypada z niej w ogóle wychodzić. Czy warto pokazywać innym swoje słabości. Abo przyznawać się do błędów. Do tego, że chciałabym sobie usiąść tutaj w kąciku i ryczeć. Tak po prostu ryczeć, żeby nikt mi nie przeszkadzał i dupy nie zawracał. Wiem jednak, że warto przestać udawać.
Mam czasami ochotę się wypłakać. Tak do końca wypłakać, aby skończyły mi się wszystkie łzy i nic w tych oczach już nie zostało. Ale na każdym kroku pojawia się ta wkurwiająca myśl, że znowu wyjdzie na to, że narzekam. Że mam przecież wszystko, albo niby więcej niż ogół. Albo że jestem urodzoną księżniczką, której nikt nigdy nie dogodzi.
Nie. Ja nie jestem żadną pieprzoną księżniczką. Ja jestem kobietą. I o tym łatwo zapomnieć. Mam swoją wrażliwość. Mam swoje limity. Mam swoje potrzeby. Dla niektórych głupie, wydumane, z dupy wymyślone ponadprogramowe chcenia.
A teraz, z uporem maniaka dochodzę do tego, że powinnam zakreślać granice i je komunikować. Granice braku snu, granice braku cierpliwości, granice tęsknoty, granice braku zrozumienia. I właśnie to robię. Na porządku dziennym. Bo tak mi lepiej. Gdy jestem uczciwa wobec siebie samej. I wobec innych również. Bo nikt się przecież nie domyśli, że pod tą maską zajebistości i wiecznej gotowości kryje się czasami wrażliwa i zmęczona już laska.
I wiem, że ten pesymizm minie, pewnie już jutro. Że to tylko chwilowy spadek. Jednak daję sobie do niego prawo. Daję sobie prawo do wyczerpanych bateryjek, których za cholerę nie naładuję przyklejonym do facjaty uśmiechem. Jest natomiast szansa, że naładuję je szczerością wobec siebie samej.
Bo nie tędy droga, aby udawać srającą wiecznym szczęściem żonę i matkę. Grunt to między tą perfekcyjnością a nieperfekcyjnością znaleźć miejsce dla siebie. Miejsce na normalność i prawdziwość…
8 komentarzy
Powodzenia, gdybym się przejmowała co powiedzą inni to chybabym umarła
Dokładnie tak mam dziś, pół dnia przepłakane… Kryzys, mam nadzieję, że tylko chwilowy. Ale przynajmniej nie muszę przed nikim udawać.
Ja to chyba mam odwrotny problem, bo za otwarcie i chyba za często okazuję, że czegoś mi brak, że mam dość, że sobie z czymś nie poradzę. Ja na bieżąco przyznaję się do słabości, ale wychodzę na naburmuszoną marudę. Mój małżonek pewnie wolałby abym się po prostu więcej uśmiechała, zacisnęła zęby i wzięła się w garść. A ja, żeby się wziąć w garść muszę się najpierw rozsypać. Żeby się uśmiechnąć muszę się wypłakać. No, życie to nie bajka, tylko … życie.
Przybijam wirtualną piąteczkę ;) bardziej Cię lubię jako Magdę prawdziwą, co też ma czasem dość, niż Panią-superzajebistą-zawszedoprzodu-hej!
„Granice braku snu, granice braku cierpliwości, granice tęsknoty, granice braku zrozumienia.” – O tak, istnieją. Wyczerpana bateria, jechanie na pustym baku. -100% rozumiem. Myślę, że my kobiety, mamuśki częściej powinnyśmy przybijać sobie piątkę, mówiąc: 'Tak, jest źle.’ Dajemy z siebie bardzo dużo więc zasługujemy też na chwile słabości, które ktoś zrozumie. Jak to możliwe, że przy dwójce pięknych dzieci, szczęśliwym związku i dostatnim życiu się wydarzają? -a no możliwe! ;) Pozdrawiam!
Ją by, nawet powiedziała, ze samo przekonanie, ze MUSIMY cokolwiek mogłybyśmy sobie darować. Nie tylko w kontekście bycia matka ale w kontekście bycia człowiekiem…
Tak naparwdę nic nie musimy.
Świetny tekst. Akurat u mnie na czasie. Moja bateria się wyczerpała i już się nie uśmiecham a płacze. I faktycznie marzę o wypłakaniu się tak do końca bo może by mi wtedy ulżyło.
a jeśli otoczenie i rodzina już tak się przyzwyczaiły do tej wiecznie uśmiechniętej mimo padania naryj mamy i zony i nie godzą się na tą „nową” stawiającą granice to co??? my się budzimy i zaczynamy walczyć choć trochę o siebie, o zachowanie swojej duszy a oni nie tego oczekują….oczekują bicia kotletów, prasowania, prania i sprzątania i oczywiście wszystko z uśmiechem, tak kochanie, oczywiście kochanie, już lecę dokupić, już idę przygotować…. co wtedy kiedy przychodzi moment że to już NAM nie wystarcza i chcemy sięgnąć po to co w środku nas wyrywa się do życia? …czekam na receptę …której chyba nie ma. Przepytałam około 20 kobiet w moim otoczeniu i wszędzie to samo z drobnymi różnicami i myślę nad tym jak to wszystko pogodzić. Recepty nie mam :( ale i tak od rana będę rzygać tęczą i wyprawię dziecko do szkoły i przygotuję w domu obiad i jeszcze zaliczę etat….