Jak pewnie wiecie – mam trójkę dzieci. Starszaka, który ma 10 lat. Juniora, który niebawem skończy 8 lat. I 5,5 letnią Gaię. Od ok. roku mogę śmiało powiedzieć, że z moimi dziećmi możliwa jest „współpraca”. Przykład? Proszę bardzo. :-) Nareszcie podróże samochodem przestały być nieustannym, frustrującym i męczącym koncertem życzeń i marudzenia (aczkolwiek choroba lokomocyjna jak była tak jest, ale to temat na osobny post). Poranne wstawanie do szkoły i przedszkola też idzie sprawniej niż jeszcze rok temu (ale żeby nie było – nadal bywają dni, że mam ochotę ich wypchnąć za drzwi i powiedzieć, żeby radzili sobie sami :P).
Jedyne, co nadal idzie po grudzie, to sprzątanie pokoju i mimo licznych prób, zastosowania różnych metod, nie udało mi się wypracować w tej materii konsensusu. Jednak coraz bliżej mi do podjęcia decyzji, gdzie (za przeproszeniem) wypieprzam większość maneli i pierdół, w tym zabawek. Nadmiar często przytłacza, hamuje. Wiem coś o tym. Dlatego pod koniec sierpnia na 99% oddam, sprzedam bądź wyrzucę wszystko to, co nie było używane przez nich w ostatnim półroczu. Ułatwię im życie i zabawę, a sobie zszargane nerwy.
Ale do brzegu. Bo to o krzyku na dzieci dzisiaj chcę napisać.
Trudno mi było przede wszystkim przyznać przed samą sobą, że byłam mamą, która krzyczała na swoje dzieci.
Może nie były to demoniczne wrzaski, a raczej pojedyncze podnoszenie głosu i nie były one na porządku dziennym. Ale jednak. Zdarzały mi się w sytuacjach, gdy nie byłam w stanie utrzymać nerwów na wodzy i traciłam nad sobą kontrolę. Jednak to mnie w ogóle nie może tłumaczyć. Jestem osobą dorosłą, a właściwie to słowo „dojrzała” byłoby tutaj bardziej trafne i wiem, że krzyk jest formą przemocy.
Bardzo źle się czułam za każdym razem, gdy krzyknęłam na nich. Wiem też jak mój krzyk negatywnie na nich wpływał.
Przepraszałam ich za moje zachowanie za każdym razem, gdy podniosłam głos, ale cóż z tego.
Pewnego dnia, po trudnym dla mnie psychicznie tygodniu, przy setnej prośbie do nich, by pozbierali swoje rzeczy, które porozrzucali po całym mieszkaniu, krzyknęłam. Tak się zdarzyło, że tuż po tym, jak krzyknęłam, to zobaczyłam siebie w lustrze. W moim odbiciu w lustrze zobaczyłam u siebie wyraz twarzy, który mnie autentycznie PRZESTRASZYŁ Jakbym nie zobaczyła w lustrze siebie, tylko kogoś zupełnie innego, obcego. A przecież wiedziałam doskonale, że jestem dobrą, pełną ciepła i troski, kochającą mamą, która chce dla swoich dzieci jak najlepiej.
To wtedy uzmysłowiłam sobie, jaką widziały mnie moje dzieci w trakcie, gdy krzyknęłam. To dlatego w ich oczach w takim momencie pojawiały się łzy w oczach.
Po tamtej sytuacji rozpoczął się w mojej głowie długi proces, który doprowadził mnie do punktu, w którym jestem obecnie. To było jak przebudzenie.
Doszło do mnie kilka ważnych dla mnie kwestii:
1. Przede wszystkim – nigdy nie krzyczę na obcych, to dlaczego krzyczę na dzieci, które tak bardzo kocham i są dla mnie całym światem?
2. Skoro sama krzyczę, to pokazuję moim dzieciom, że krzyk może być formą egzekwowania czegoś od innych. Nie tędy droga.
3. Krzyk tak naprawdę nic nie zmienia. Może na chwilę mamy uwagę dziecka, ale jeszcze bardziej obrzydzamy mu czynności, które chcielibyśmy, by były przez dziecko zrobione.
4. Skoro ja nie potrafię trzymać emocji na wodzy, to jakim cudem mam być przykładem dla mojego dziecka w tej i w innych kwestiach?
5. By zwrócić dziecka uwagę nie musimy wcale krzyknąć – możemy to zrobić na wiele innych sposobów. Podniesienie głosu może zwrócić czyjąś uwagę, ale tę uwagę zwracają również inne zmiany naszego zachowania. Ja od jakiegoś czasu, gdy widzę, że nie mam posłuchu u moich dzieci zamiast krzyczeć to:
– siadam na środku dywanu w miejscu, gdzie oni przebywają, zamykam oczy w pozycji zen i czekam na moment, w którym po jakiejś chwili oni zaniepokojeni pytają mnie: „Mamo, co się stało?”. Robię kilka głębszych wdechów i zaczynam ze stoickim spokojem zadawać pytania, którymi nakierowuję ich na problem. A następnie zaczynam mówić, jak się czuję, co mnie martwi i czy oni są w stanie mi pomóc. To diametralnie zmienia ich zachowanie i zaczynają szukać rozwiązań. Ja wiem, że to może na początku brzmieć, jakby mnie z lekka pofalowało (wszak mogłabym przecież krzyknąć, jak kiedyś), ale ja naprawdę przestałam stosować metody, które kojarzę z mojego dzieciństwa. Trudno wyjść ze schematów, ale jest to możliwe. :-)
Żebyście mieli świadomość, że ja nie próbuję się tutaj wybielać. Ja cały czas uczę się, jak to robić, by nie dać się porwać emocjom. To nieustanny proces. Metody cały czas się zmieniają. Muszę dopasowywać się do różnych sytuacji, ale pamiętając, jak ja z boku wyglądałam w oczach moich dzieci, gdy ponosiły mnie nerwy, nie chcę tego więcej!
– Kolejny sposób, by zwrócić ich uwagę, to puszczenie głośno muzyki. Na tyle głośno, by przerwać ich kłótnie (ale nie zrazić do siebie sąsiadów :D), czy zatrzymać bitwy na poduszki bądź przerwać robienie wszystkiego co robią, zamiast odrabiania lekcji. Po kilku sekundach całe towarzystwo przybiega do mnie z pytającym wzrokiem, czy u mnie wszystko okay. Dla nich to jest już sygnał, że ja mam moje struny mocno naciągnięte (o czym zresztą ich informuję, bez krzyku ale z pełną powagą) i szukam rozwiązań na to, by im pomóc, bo widzę, że mają trudności. Pytam się następnie, co powstrzymuje ich przed tym, aby zrobić to, co do nich należy. I wtedy zaczyna się ROZMOWA. Jakże cholernie ważna! A z dziećmi naprawdę można porozmawiać i poznać ich punkt widzenia.
Są też sytuacje, w których oni są sami dla siebie problemem. Kłótnie o pierdoły, o to, że ktoś coś wziął bez pytania, że niechcący popchnął, ale zabolało. Wtedy najlepiej działa rozdzielenie każdego do innego pomieszczenia na 5 minut, by mogli w spokoju dojść do harmonii. Trójka dzieci to nieustanne bodźce, które momentami wychodzą wszystkim uszami i by przerwać ten proces wrzenia i parowania, należy ograniczyć bodźce i zmienić otoczenie. Tak to przynajmniej wygląda u moich dzieci.
– Gdy już uzyskam ich uwagę, to często gdy chwilę odetchną, pytam się ich, co zrobiliby na moim miejscu, gdyby np. ktoś nieustannie ignorował to, że do niego się mówi. W ten sposób wspólnie próbujemy znaleźć rozwiązanie.
Wiem jedno – warto próbować.
Nie chce, by moje dzieci kojarzyły mnie jako tę krzyczącą, wiecznie marudzącą. Od jakiegoś czasu to się zmieniło i powiem Wam (trochę nieskromnie, ale nadal z pokorą), że jestem z siebie dumna, że rozpoczęłam ten proces naprawiania moich zachowań. Ten proces nie zakończył się, bo będzie trwał cały czas, ale podjęłam tę próbę i czuję ogromną ulgę.
Co ciekawe – odzyskuję spokój ducha, zaczynam też rozumieć, dlaczego ich zachowania mają potencjał wyprowadzić mnie z równowagi. Łatwiej i przyjemniej się żyje. :-) Swoją drogą – kiedy piszę ten post, to moje dzieci właśnie sprzątają pokój, w którym porozrzucały absolutnie WSZYSTKO. I słyszę za drzwiami, że to sprzątanie, to tak naprawdę pici-picu-mój-księżycu i efektów nie będzie. Wiecie, co zrobię? Pójdą spać w takim bałaganie, a do kina (o które prosili wczoraj) pojedziemy jutro dopiero wtedy, gdy będzie posprzątane. To teraz ich decyzja będzie, czy zdążą posprzątać czy nie i czy kino przeleci im koło nosa. :-)
Wszak pewne zachowania mają swoje konsekwencje. Tego zdążyli się już nauczyć. :-)
P.S. Jeśli udało się Wam zobaczyć dzisiejszy post, zostawcie po sobie ślad na Facebooku czy w komentarzu. ❤ Możecie też go podać dalej. Dziękuję! :*
Brak komentarzy