Dla kogoś postronnego to nic. To pestka. To jak ja to nazywam „zwykłostka”. Nic szczególnego. Wielkie halo z wielkiego nic. A dla mnie to przełom! Przełom pomieszany z radością, momentami ze wzruszeniem połączony z wycieraniem policzków od kapiących ukradkiem łez.
Jestem kobietą cholernie zmienną. Bywają takie dni, że nie poznaję samej siebie. Charakter mam trudny, oj trudny, a otoczenie miewa ze mną pod górkę. Ba! A propos tego niepoznawania samej siebie: kiedy patrzę z samego rana do lustra i widzę swoją niewyspaną i zmęczoną twarz, tak różną od tej, która kilkanaście godzin wcześniej była w makijażu, to już w ogóle nie ogarniam, jak można wyglądać tak inaczej ;-)
Pewnego dnia przyszedł do nas. Czekaliśmy na niego całe życie. Wiedziałam, że jest kimś wyjątkowym, kogo nie spotyka się codziennie. Wyczułam, że mu na czymś bardzo zależy. Że chciałby mi o czymś powiedzieć, ale nie może. Że teraz nie potrafi i przez długi czas nie usłyszę tego od niego.
Mogłabym bez końca powtarzać, że się spełniam w nowej roli. Że czekałam na tę chwilę całe 27 wiosen. Nadszedł ten moment, gdy znalazłam mężczyznę mojego życia, znalazłam też swoje miejsce na ziemi, odsunęłam się od toksyczności tego świata i zapragnęłam całą sobą uwolnić tę głęboko skrywaną w sobie matczyną miłość.
I pojawił się Ifek. Odkryłam, że mam wybitne pokłady cierpliwości, że nie jestem już egocentryczką, że poświęcę wszystko by mój syn miał zdrowe i szczęśliwe dzieciństwo. Stanę na wysokości zadania. Skoczę w ogień. Odsunę plany dalekich podróży. Poruszę niebo i ziemię gdy będzie taka potrzeba. Zapomnę o żelaznych 8 godzinach snu. Zjem zimną zupę. Nie przeczytam kolejnej książki. Machnę ręką na wylane mleko na jeansach. Nie będę rozpaczać, gdy kolejny wieczór z moim mężem będzie pod znakiem zmieniania pieluchy i uspokajania szkraba. Misja MATKA – bring it on!