Zdawać by się niektórym kobietom mogło, że największym problemem mężczyzn jest to, że nie myją po sobie naczyń. Albo nie zauważają pełnego kosza na śmieci, z którego dosłownie się wylewa.
Albo rzucają skarpetki, gdzie popadnie. Albo, że do upadłego potrafią przejechać całe miasto za właściwą śrubką. Ale nieee! To wszystko to pikuś. To nic nie znaczące przywary w porównaniu do tego, co może ich czekać, o czym napiszę za chwilę!
Ostatnio rozmawiałam z dziewczynami i chóralnie niemalże stwierdziłyśmy, że my na to wszystko powyższe przymkniemy oko! Że da się znieść te maratony cotygodniowe w poszukiwaniu idealnej dętki rowerowej, blaszki jakiejś tam czy śrubokrętu, który śrubokręci jak na właściwy śrubokręt przystało ;-)
Stwierdziłyśmy jak jeden mąż, że nasze życie byłoby o wiele piękniejsze albo chociaż no nie wiem jak to ująć, takie skomplementowane by to nasze życie było, takie dostrzeżone czy mile połechtane i w ogóle! Gdyby tylko ci nasi mężczyźni potrafili dostrzec to, że jak wracamy od fryzjera, do którego próbowałyśmy się umówić prawie miesiąc i w końcu się udało! Albo czasami nawet rok cały planowałyśmy tę ucieczkę z domu, aby ogarnąć wreszcie nasz fryz i zrobić sobie dobrze. No właśnie, gdyby tylko oni potrafili wyjść z tej swojej hermetycznej bańki, przestali na moment liczyć w myślach, ile zatankowali przedwczoraj i ile paliwa zostało im jeszcze do dzisiaj, i zapomnieli na chwilunię chociaż przeliczać spalanie samochodu! Gdyby oni tylko na te parę chwil przestali cierpieć na swoją chroniczną ślepotę i zauważyli [albo chociaż udali, że zauważyli] naszą nową fryzurę, to byłoby miodzio! :D
Przeczytałam wikipedię i internety całe i okazało się, że jest dla nas nadzieja! :D I dla nich nadzieja jest również, a dla mojego to już chyba ostatnia nadzieja, bo nie ręczę za siebie, jak raz jeszcze wypindrzę się jak stróż w boże ciało i spotkam się ze ścianą :D Okazało się, że rzeczywiście mój Mąż dawno nie był u „tego” lekarza i nie robił sobie „tych badań”. To będzie jego ostatnia nadzieja na przedłużenie swojego żywota, o czym za chwilę :D Najpierw opowiem Wam krótką scenkę rodzajową z dzisiaj.
Byłam u fryzjera. Jednak zanim udałam się na podcięcie włosów i ogarnięcie odrostów, to opowiadałam o tym mojego małżonkowi pół dnia. Nie opowiadałam tylko po to, aby uzewnętrzniać się moją radością, ale łudziłam się, że dzięki tym moim wywodom, wizyta w salonie fryzjerskim zostanie choć odrobinę dostrzeżona no i wiecie, skapnie mi się jakiś komplement chociaż. Taki wiecie, taki przyjemny kuksaniec od męża dla żony, czy coś w tym stylu ;-)
Bo przy każdym powrocie od fryzjera robię to samo. To znaczy zaczęłam już momentami patrzeć mu głęboko w oczy zanim wychodzę do fryzjera, i sylabizuję, że „Ko-cha-nie, i-dę zro-bić wło-sy, lalalallaa!”
Ale dupa zbita. Przyszłam znowu do domu. Zrobiona jak nigdy. Kręciłam się bez ładu i składu przed moim małżonkiem, raz po raz finezyjnie próbowałam zarzucić mym włosem, aby został on zauważony. Czekałam na cokolwiek. Bylejaki znak na niebie, który pokazałby, że no.. wyglądam lepiej. Albo, że w ogóle wyglądam jakoś, cholera jasna! :D I nic. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam:
– No i jak?! Podoba Ci się?!
– Brwi robiłaś?
– ….
Jeśli Wasi partnerzy również borykają się z syndromem pofryzjerskiej ślepoty, radzę Wam zrobić co i ja zrobiłam. Mój M. lekarzy unika jak ognia, ale dostał ultimatum. W celu przedłużenia jego żywota, bo za siebie już dłużej nie ręczę ;-), właśnie umówiłam go jutro na 17.00 do okulisty! :D
Piona! ;-)
1 komentarz
Super! Prawdziwa męska decyzja ? A z tym przeliczaniem spalania to cos jest na rzeczy. Mój też przelicza i przelicza. I choc z matmy zawsze bylam dobra, to za Chiny nie mogę spamiętać, co on przez co dzieli. I po co. Pozdrawiam☺