Po moich kilku najnowszych postach podobno można wyczuć u mnie „pewną zmianę”. Nie chcę mianować tego „dobrą zmianą” ;-), jednak zdecydowanie idę w dobrym kierunku.
Zawsze byłam dziewczyną z twardą dupą. Co prawda nic się w tej kwestii nie zmieniło a mój tyłek z każdym tygodniem jest coraz twardszy, ale ostatni tydzień dał mi dużo do myślenia.
Dziewczyny, wieczór już późny. Dzień za nami ciężki. Życie daje w tyłek. Momentami mamy ochotę tupnąć nogą i rzucić wszystko w cholerę. Myślimy sobie „byle do jutra”, „jutro będzie lepiej”. Stykamy się z innymi kobietami i … dostajemy często od nich jak obuchem w głowę! Za wszystko i za nic!
Kiedy robiłam pierwsze podejście do napisania tego postu, miałam wrażenie, że zachlapię klawiaturę łzami i zwinę się w kulkę w rogu pokoju, zanim sklecę jakiekolwiek zdanie i postawię pierwszą kropkę.
Kiedy zdecydowałam się na macierzyństwo, zupełnie nie myślałam o jego cieniach. Gdzieś z tyłu głowy miałam nakreślony jego obraz, że jest to wyzwanie. Moje myśli jednak były całkowicie zawładnięte tą sielankową wizją opiekowania się tym małym człowiekiem i przekazywania mu tony miłości i czułości.
Taka ze mnie cwaniara, że zazwyczaj najpierw się ze swoimi zaletami obnażam publicznie, a później dopiero na światło dzienne wychodzi moja prawdziwa natura, czyli te wszystkie śmierdzące grzeszki, wady i słabości. Tym razem jednak walę od razu z grubej rury i to jedną z moich flagowych przywar jaką jest wrodzony i wybitnie rozwinięty katastrofizm…
W ostatnich miesiącach odzywają się do mnie znajomi z dawnych lat, których znałam przed dekadą z czasów liceum a nawet szkoły podstawowej.
Przyznam bez bicia, że nie słyszałam o tym wcześniej, dopóki nie otrzymałam maila w tej sprawie od Ani G., która jest studentką fizjoterapii. Mail od Ani zbiegł się w czasie z rozmową z jedną z pań pracujących w przedszkolu mojego starszaka, która zwróciła uwagę na tę nieprawidłową pozycję ciała jednemu z przedszkolnych maluchów i jego mamie.