Miałam ten temat zupełnie pominąć, bo cóż ciekawego może być w porodzie i jego obocznościach, ekhmm ;-)… ale wysłaliście mi tak wiele maili z pytaniami o różne kwestie, że doszłam do wniosku, że zdecydowanie szybciej i sprawniej mi to pójdzie, jak napiszę o tym na blogu.
Powiedziałabym nawet więcej! I jestem pewna, że się ze mną zgodzicie, że jest to prawdopodobnie jedyna substancja zaraz po tej najważniejszej, czyli dawce matczynej miłości, którą jako matki możemy podawać naszym dzieciom nie musząc się obawiać, że ją kiedykolwiek przedawkujemy.
Ponieważ od wczoraj jestem uziemiona i na kilka dni przed samym porodem zaliczam właśnie jakieś grypopochodne ustrojstwo, które za nic nie chce mnie opuścić, doszłam do wniosku, że podzielę się z Wami moim tajemniczym sposobem na to, aby jednak tę chorobę przegonić, mimo wszystko.
W domu mamy szpital. Wszyscy chorzy, za wyjątkiem mojego M. który ma „jedynie” katar i próbuje ogarniać przedświąteczne sprawunki.
To było wczorajsze późne popołudnie. Można by rzec, że prawie wieczór. Wykąpałam ich wcześniej niż zwykle, bo już miałam dosyć wrzasków i pisków, a kąpiel wpływa na nich w pewnym sensie uspokajająco.
Przyznam się Wam dzisiaj do czegoś, o czym może i nie powinnam w ogóle pisać. Ale kiedy człowiek się uzewnętrzni, to wtedy jakoś te swoje troski dzieli i one stają się lżejsze. Jakby mniej ważyły, a każde słowo otuchy albo poklepanie po plecach uspokaja wtedy.
Czasami są momenty, w których siedzę na łóżku w bezruchu i zastanawiam się, jak długo będzie mi jeszcze dane doświadczać tych wszystkich cudownych rzeczy, które codziennie doświadczam. Takich jak tupot małych stóp o poranku, przytulenie się do mojego męża późnym wieczorem czy niespieszne wypicie ciepłej kawy patrząc na moją rodzinę.